sobota, 16 czerwca 2018

Gran Destino - Gran Canaria cz. 2




Słowo się rzekło, więc dziś kończę swój wpis dotyczący Gran Canarii. Pamiętacie, że w części pierwszej obiecałam Wam zdradzić dlaczego wyłamałam się ze schematu i nie zachwyciłam się najpiękniejszym, bodajże, miastem na Kanarach? To już spieszę z wyjaśnieniem. Ale od początku. Wycieczka przez środek wyspy to kolejna wyprawa całodniowa i znowu trening dla bicepsów, bo ilość zakrętów na trasie przyprawia o zawrót głowy. Niemniej warto przejechać tą trasę chyba nawet bardziej niż drogę 365 zakrętów, ponieważ wiedzie ona przez najbardziej charakterystyczne punkty Gran Canarii. Pierwszy z nich to Roque Nublo, a zaraz obok Roque Betaiga (który nazywałam roboczo ten drugi Roque). Obie te formacje skalne to bazaltowe monolity. Można obserwować je z punktów widokowych, a dla chętnych istnieją piesze szlaki, które zaprowadzą Was do ich podnóży. 
 
 
Jadąc dalej, krętymi, górskimi drogami, wjedziecie w sosnowe lasy i zagajniki. Nie uwierzycie, jak tam pachnie! Żywicą, kwiatami, świeżością. Dlatego warto choć na trochę wysiąść z samochodu i przespacerować się, żeby chłonąć te zapachy i przy okazji widoki. W samym środeczku tego górskiego pustkowia znajduje się malownicza miejscowość – Tejeda. To ona skradła moje serce i to ona zajmuje pierwsze miejsce wśród górskich mieścinek, jakie odwiedziłam na Kanarach. Dojechaliśmy tam dość wcześnie, więc było przyjemnie chłodno (jakieś 20 stopni). Miasteczko właściwie dopiero budziło się do życia. Przespacerowaliśmy się po głównych ulicach, odwiedziliśmy piękny kościół, zaglądnęliśmy do cukierni z lokalnymi wyrobami z marcepanu (podobno to rarytasy Kanaryjskie) i nasz pobyt w tym mieście zakończyliśmy wczesnym obiadem. No powiem Wam, że to było wyzwanie. Zamówiłam udziec jagnięcy i sądząc po cenie, spodziewałam się kawałka mięsa z surówką. Tymczasem na stół wjechał cały udziec! Może nie powinnam tutaj liczyć na udko z kurczaka, ale nie wyobrażam sobie zjedzenia naraz takiej kopy mięsa. Oczywiście danie było przepyszne (jeśli tylko gustujecie w jagnięcinie), ale spokojnie dwie, a nawet trzy osoby mogłyby sobie pojeść tą jedną porcją. Już mieliśmy się zbierać w dalszą podróż, gdy moje zmagania z obiadem przerwała pewna Pani, która od jakiegoś czasu przyglądała się nam. Drżącym głosem zapytała (po polsku) czy moglibyśmy z nią chwilę porozmawiać, bo ona mieszka od wielu lat w Niemczech i dawno nie słyszała swojego ojczystego języka. Opowiadała nam trochę o swojej młodości, o tym jak poznała męża – Niemca, my też jej mówiliśmy skąd pochodzimy i takie tam gadki szmatki. Niemniej wzruszyło mnie, że ktoś tak bardzo może tęsknić za krajem, że jest poruszony na dźwięk ojczystego języka. Nasz pobyt w tej górskiej miejscowości przedłużył się, ale nie żałuję ani jednej minuty spędzonej na tym pustkowiu. 


Jadąc dalej, podziwialiśmy przepiękne górskie widoki tak bardzo, że się zgubiliśmy. W sumie to GPS trochę zwariował, bo 3 razy doprowadził nas w to samo miejsce i miałam wrażenie, że już nigdy z tych gór nie wyjedziemy. W końcu przeszliśmy na sterowanie manualne, tzn. mapa w rękę i wyznaczamy trasę i tym sposobem dojechaliśmy do miasteczka o wdzięcznej nazwie Teror. Podobno najpiękniejsze na całych Wyspach Kanaryjskich. OK, jest piękne i malownicze. Ale czy takie naj? Nie wiem czy to zmęczenie czy brzydka pogoda czy jedno i drugie sprawiły, że jakoś nie zachwyciłam się tym miejscem tak jak trzeba. A naprawdę się starałam, bo wróciliśmy tam przy okazji wycieczki do Las Palmas, którą opisałam w pierwszej części. Z tego miasteczka pamiętam tylko wizytę w lokalnej kawiarni (i to za drugim razem), w której nikt nie mówił ani słowa po angielsku i moja blokada językowa musiała zostać trochę naruszona. Tzn. stanęłam na wysokości zadania i przypomniałam sobie kilka hiszpańskich zwrotów potrzebnych do złożenia zamówienia i wymiany uprzejmości z bardzo miłą kelnerką. Mój mąż nie zrozumiał ani słowa, a moja córka ze szczeną na podłodze stwierdziła – Mamo, Ty mówisz po hiszpańsku! Niemniej kawa, kanapki i jakieś słodycze znalazły się szybko na naszym stole, więc dałam radę. 


W okolicy miasteczka Teror są naprawdę kręte drogi, dlatego nie radzę zostawiać sobie tej wycieczki na koniec dnia. Umordujecie się niepotrzebnie i nie skorzystacie z walorów trasy, która wygląda jak wyciągnięta żywcem z Shire. Warto poświęcić kilka godzin na nieśpieszne przejechanie tej drogi. Trzeba zatrzymać się na kilku malowniczych punktach widokowych. Najednym z nich będziecie mogli podziwiać oba charakterystyczne monolity Gran Canarii, a przy ładnej pogodzie, między nimi dojrzycie Teide. Drugi punkt widokowy to świetne miejsce do podziwiania z góry Las Palmas oraz wybrzeża i przepięknej plaży Las Canteras. Z tej perspektywy stolica robi chyba największe wrażenie. Na powrót do domu polecam wybranie prostej i równej autostrady, ponieważ droga przez wyspę jest naprawdę męcząca. 


Gran Canaria to oczywiście nie tylko góry i widoki. Na południowym wybrzeżu jest kilka naprawdę pięknych plaż, z wydmami Maspalomas i Playa de Ingles na czele. Według mnie to kolejna przereklamowana atrakcja wyspy. Ok, warto się przespacerować, warto zobaczyć, ale nie ma się co rozwlekać. Wydmy na Fuercie jakoś bardziej do mnie przemówiły. Może dlatego, że wydawały mi się bardziej autentyczne. Bo musicie wiedzieć, że Maspalomas to również największy kurort na Wyspach. Dlatego jest tam bardzo plastikowo i nijako. Warto również wbić sobie do głowy, że w maju ten nadmorski kurort zamienia się w największą gejowską imprezę w Europie. Nawet Ibiza i Love Parade wymiękają. Na kilka dni zamykane są ulice i drogi dojazdowe, a całe miasteczko opanowują ludzie przebrani dosłownie za wszystko. Dlatego jeśli z jakiś powodów macie problemy z odmienną orientacją, to radzę Gran Canarię omijać w tym czasie, bo spotkanie Drag Queens czy innych przebierańców na swojej drodze jest bardziej niż pewne. W sumie jakby się mocniej zastanowić, to Gran Canaria jest najbardziej gay-friendly ze wszystkich wysp, bo gejów można tam spotkać dosłownie wszędzie – na plaży, w sklepach, knajpkach, w hotelach też wielu animatorów czy kelnerów ma charakterystyczne miękkie ruchy. Dla mnie była to kolejna atrakcja i mimo, że nie uczestniczyłam w samych paradach, to miło było pooglądać ludzi zupełnie innych niż spotyka się w Polsce. Poza tym wieczorami w hotelu zabawiał nas jeden animator, który jak nikt inny zaskarbił sobie zaufanie wszystkich dzieciaków, a w ramach zabaw dla dorosłych wymyślał fajne konkursy (jeden z nich udało nam się wygrać!) i inne ciekawe rozrywki. Ciężko się było przy nim nudzić. 


Wracając do plaż, to gorąco polecam Wam odwiedzenie Playa de Amadores, która jest według mnie najpiękniejsza na całej wyspie. Krystalicznie czyste wody oceanu nie tworzą tutaj fal, ponieważ jest to osłonięta zatoka. Dlatego wypoczynek z dziećmi na tej plaży to czysta przyjemność. Jeśli Wam mało, to Playa de Puerto Rico, Playa de Mogan czy Playa Taurito mają podobny klimat, więc się nie zawiedziecie. Ale jeśli wolicie zabawę na falach, to Playa de las Canteras i Playa de Ingles Wam to umożliwią. Ogólnie mówiąc Gran Canaria to rozsiane po całym wybrzeżu małe zatoczki lub połacie złotego (rzadziej czarnego) piasku. Niestety są dość zatłoczone, ponieważ większość z nich znajduje się w pobliżu znanych kurortów. Niemniej mają w sobie urok i dla rodzin z dziećmi będą idealne.

Skoro o dzieciach mowa, to warto choćby wspomnieć jeszcze o Palmitos Park, czyli kolejnym zoo, które udało mi się odwiedzić na wyspach. Oasis Park i Loro Park postawiły wysoko poprzeczkę i niestety tym razem nie udało się mnie zainteresować ani trochę. Zoo na Gran Canarii wygląda jak mniejsza kopia obu powyższych ogrodów, więc zachwycać się nim nie będę. Niemniej warto się tam wybrać, jeśli się chce sprawić przyjemność najmłodszym albo jeśli to Wasz pierwszy raz na Kanarach.



Kończąc powoli tą notkę, mam dla Was niespodziankę. Nie przeczytacie o tym miejscu w wielu popularnych przewodnikach, a nawet jeśli, to nie jest ono tak opisane, żeby mogło wzbudzić zainteresowanie. Natomiast jest absolutnie godne odwiedzenia. Zamknięty dla turystów port Pasito Blanco w okolicach Maspalomas to kwintesencja bogactwa. Jachty, drogie samochody zaparkowane przed domami z basenami i strażnik na bramie wjazdowej. Zapytacie jak się tam zatem dostać? Wystarczy znać kilka słów po hiszpańsku, uśmiechnąć się szeroko, albo jak wolicie, zrobić oczy kota ze Shreka i szlaban się podnosi. Pasito Blanco to przepiękne osiedle z luksusowym portem. Nie ma tu turystów, nie ma nachalnych sprzedawców, jest za to spokój, cisza i malutka plaża schowana za skałami i drzewami. Warto odwiedzić to miejsce, żeby złapać oddech przed wejściem w rój ludzi na Maspalomas czy Playa de Amadores. 


Na sam koniec mojej opowieści zostawiłam sobie przepiękne portowe miasteczko Puerto de Mogan. Nazywane jest Wenecją Kanarów, ale ja nie znoszę takich określeń, ponieważ dla mnie to po prostu Puerto de Mogan ze swoim niespiesznym urokiem, białymi kamieniczkami, bugenwillami i kolejną ładną plażą. Sama miejscowość to ostatni przystanek przed wycieczką w góry. Dalej wzdłuż wybrzeża nie da się pojechać, ponieważ za miastem zaczynają się skały, klify i góry. Sama miejscowość wciśnięta jest pomiędzy dwa zbocza i jest absolutnie zjawiskowa. Uliczki tonące w słońcu i kolorowych kwiatach, białe kamienice i przepiękny port sprawiają, że chciałabym tam zamieszkać. Nie znajdziecie tam zbyt wiele chińszczyzny ani komercji w porównaniu z innymi kurortami. W zamian za to dostaniecie namiastkę kanaryjskiego życia – niespiesznego, wesołego, gdzie ludzie nie mieszkają w strzelistych hotelach, a w małych domeczkach, a menu tamtejszych restauracji jest najbardziej zbliżone do tego, które kanaryjczycy serwują w domach. I to jedyny kurort, w którym hotele są tak pochowane w lokalnej zabudowie, że nie rażą, właściwie to prawie ich nie widać. 



Tradycyjnie na koniec notki nie mogło zabraknąć też wątku kulinarnego. Kanaryjski standard już sobie daruję, jednak muszę wspomnieć o najlepszych na Kanarach owocach oraz kawie, którą uprawia się w Dolinie Agaete. Poza tym Gran Canaria słynie z przepysznego rumu Arucas. Podobno może konkurować nawet z rumem karaibskim. Nie wiem, nie mam porównania, jednak uważam, że Arucas jest doskonały.

Chciałabym, żebyście po lekturze tych dwóch notek zobaczyli w Gran Canarii coś więcej niż tylko kurort Maspalomas czy dzikie imprezy na Playa de Ingles. Owszem, nie da się ukryć, że jest to najbardziej rozrywkowa wyspa w tym archipelagu, ale jej prawdziwe piękno kryje się za kolejnym zakrętem, jest ukryte głęboko w górach. Dlatego trzeba wyruszyć daleko od kurortów i plaż, żeby poznać choć trochę Gran Canarię.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowych proszę o wpisanie w treści komentarza imienia. Będzie łatwiej nawiązać rozmowę.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...