sobota, 21 listopada 2015

Listopadowa Bukowina



Praca, przedszkole, zakupy, dom. Praca, przedszkole, dom. Praca, praca, praca, dom. Znacie to? Otóż ja ostatnio doświadczam tego kołowrotku ze zdwojoną intensywnością. Jedyną „atrakcją” bywa jeszcze pediatra albo kolejne zakupy. Dlatego, żeby nie zwariować, razem z Mężem wymyśliliśmy, że musimy sobie jakoś urozmaicić tą szarą rzeczywistość. Właściwie to on wymyślił, a ja wykonałam. Czasem tak bywa, że los nam musi trochę pomóc w naszych działaniach. Tym razem moja niefrasobliwość i zwyczajna pomyłka sprawiły, że zarezerwowałam weekend w górach bez możliwości odwołania. I jak tu nie skorzystać? Chyba gwiazdy mi sprzyjały tym razem, bo Gagatka się nie pochorowała, a pogoda była jak zamówiona. Jeszcze kilka innych fartów sprawiło, że ten wyjazd okazał się najlepszym, co mnie ostatnio spotkało.

Gdzie mnie tym razem wywiało? Do Bukowiny Tatrzańskiej. Ci z Was, którzy mieszkają w okolicach Krakowa wiedzą, że dojazd w tamte strony to istna loteria. Zakopianka może być zakorkowana już od samego Krakowa i dojazd trwa i trwa i trwa. Tym razem w niecałe 1,5 godziny byliśmy na miejscu. Zaplanowaliśmy sobie, że nic nie planujemy. I udało się zrealizować to w 100%. Po prostu wstaliśmy w sobotę z łóżek i spojrzeliśmy na niebo. Pogoda zapowiadała się dobrze, więc stwierdziliśmy, że jedziemy na Gubałówkę. Gdybyśmy byli sami, to pewnie poszlibyśmy gdzieś w góry. Ale z trzylatką jest trudno zrealizować taką wycieczkę. Niestety dziecko w tym wieku jest już za ciężkie i za duże na nosidło. Oczywiście da się, ale trzeba mieć żelazne ramiona i superspokojne dziecko, które nie będzie się próbowało uwolnić po 5 minutach marszu. Z drugiej strony Gagatka jest jeszcze za mała na takie dłuższe górskie marsze. Po prostu po jakimś czasie najchętniej poszłaby na ręce lub do wózka. A jak wiadomo, w góry ze spacerówką to tak jak na szpilkach. Da się, ale…







Nasza poranna wycieczka była leniwa, spokojna i trochę nudna. Pod Gubałówką, na Gubałówce i obawiam się, że gdyby się dało to i po drodze na szlaku, porozstawiane były kramy z chińskim badziewiem, które udawało regionalne, oryginalne produkty. Skusiłam się na 2 rzeczy – obie dla Córeczki. Opaska, która gdzieś-tam-jest oraz bluza, która okazała się jednorazowa. Nie, jakość nawet nawet, ale nie wzięłam poprawki na chińską rozmiarówkę i kupiłam za małą, choć i tak o numer większą niż zwykle. No cóż.

Po południu zajrzeliśmy do regionalnej restauracji i zamówiliśmy ulubioną kwaśnicę. Okazało się, że w czasie, gdy zjadaliśmy obiad, pogoda postanowiła wziąć i się popsuć. Dlatego stwierdziliśmy, że teraz należy nam się relaks w termach. Najbliżej nas były te w Bukowinie. Podobno największe, najfajniejsze, ale też najdroższe i najludniejsze. To prawda, ceny są dość wysokie. 2,5 godziny szaleństw w samych basenach (bez strefy saun i Spa) kosztuje około 50 zł od osoby. Na szczęście dzieci tak małe jak Gagatka wchodzą gratis. Same baseny pozytywnie mnie zaskoczyły. Ludzi nie było aż tak dużo, ale może to dlatego, że na nasz wyjazd wybraliśmy sam środek niesezonu, czyli pierwszą połowę listopada. Swoją drogą jak oglądam zdjęcia, to aż mi się nie chce wierzyć, że jeszcze 10 dni temu było tak przyjemnie i słonecznie.

Wracając do term. Naprawdę mocno polecam je wszystkim – rodzinom z dziećmi, z nastolatkami, parom i paczkom znajomych. Fajna zabawa, bardzo miły relaks i dużo frajdy. Dla maluchów jest cała oddzielna strefa basenów, gdzie woda ma wyższą temperaturę, baseny są płytsze. A dzieciaki do wyboru mają dużo atrakcji. Zjeżdżalnie dla najmłodszych i dla starszych. Do tego „rwąca” rzeka, wodospady. Słowem wszystko.


Poza tym wyjście na zewnętrzny basen. Musiałam sprawdzić, czy dam radę kąpać się w listopadowy wieczór pod gołym niebem. I było całkiem przyjemnie. Myślę, że w zimowej scenerii byłoby równie miło. To co, przekonałam Was?

Jeśli jeszcze Wam mało, to pozwólcie, że zaproszę Was na kolejną wycieczkę, tym razem troszkę dalej, do Doliny Kościeliskiej. Miały być kolejne termy (w Szaflarach), ale Córeczka dostała kataru. Dlatego szybko trzeba było zmienić cel podróży. Miał być też Kasprowy, ale jak to bywa na niezaplanowanych wczasach, oczywiście wpadłam na to trochę poniewczasie. Jedyne dostępne bilety były stanowczo za późno. A tu jeszcze trzeba było do domu wrócić. No to po delikatnej kłótni z Mężem o stabilność niedzielnej pogody, wyruszyliśmy do Kościeliska. Wycieczka doskonała pod każdym względem. Słońce, ciepło, współpracująca i maszerująca Gagatka. Do tego lekko marudzący Mąż (mniej niż zwykle) i szeroka, długa droga przed sobą. Polecam na każdą porę roku. Z dziećmi i bez nich. Naprawdę będziecie w szoku, jak niewiele trzeba, żeby się zupełnie odstresować. I to prawie za darmo.







Dawno, dawno temu (gdy byłam nastolatką), obeszłam naprawdę konkretny kawałek Tatr. Mam kilka swoich ulubionych szlaków (między innymi Ścieżka nad Reglami, Gęsia Szyja, Gąsienicowa i Pięć Stawów). W Tatrach Zachodnich zwiedziłam niewiele. Kiedyś właśnie idąc Doliną Kościeliską obiecałam sobie, że wrócę w tą część Tatr jesienią, gdy na szlakach będzie już niewielu turystów, a lasy będą mienić się złotem i czerwienią. I podczas tej wycieczki przypomniałam sobie tą obietnicę. Niestety, do tej pory niespełnioną. Dolina Kościeliska i Smreczyński Staw nadal pozostają jednymi miejscami, które odwiedziłam w Tatrach Zachodnich. A uwierzcie mi, że idąc wśród tych pięknych zalesionych gór, aż się chce wyruszyć na „prawdziwy” szlak i zdobyć kolejny szczyt.




 



Na koniec nie mogłam zapomnieć o lokalnych przysmakach i restauracjach. Nie lubię tutaj na łamach bloga polecać lub objeżdżać konkretnych knajp. Ale ta jedna zasługuje na każde słowo pochwały. Pamiętajcie, jeśli kiedyś będziecie w Bukowinie Tatrzańskiej, wstąpcie do restauracji „U Leśnego”. Najlepsza dziczyzna jaką jadłam. Najlepsza golonka, jaką jadł mój Mąż. I niestety, z ciężkim sercem muszę stwierdzić, że nawet ja nie robię tak dobrej kapusty zasmażanej, jaką podali w tym miejscu. Do tego przepyszne naleśniki, czyli pozycja dla najmłodszych. Warto odnaleźć to miejsce w googlach, bo dojazd nie jest aż tak oczywisty. I szyld nie bije po oczach na kilometr, więc można przeoczyć.

A skoro już mowa o dobrych restauracjach, to warto wspomnieć jeszcze o jednym miejscu. Na Zakopiance, blisko Krakowa zatrzymajcie się w „Wilczym Głodzie”. Bywamy tam po drodze z nart (czy snowboardu) oraz każdej innej wycieczki w góry. Tym razem skusiłam się na danie, które zainspirowało mnie do zrobienia mojej własnej wersji. Jeśli jesteście ciekawi, co to było, to śledźcie bloga przed świętami. Bo to bardzo świąteczna propozycja.

A teraz zapraszam do obejrzenia galerii z tej naszej małej weekendowej wyprawy. I pamiętajcie, czasem niewiele trzeba, żeby się totalnie zrelaksować i naładować baterie. Moje są jeszcze pełne. A tu przed nami co najmniej jedno przedpołudnie na termach. I jak tu się nie uśmiechnąć?










 

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowych proszę o wpisanie w treści komentarza imienia. Będzie łatwiej nawiązać rozmowę.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...