Macie już plany wakacyjne? Nie? A pamiętacie mój mały cykl o Wyspach Kanaryjskich, który rozpoczęłam chyba ze 2 lata temu na blogu? Opisałam już Fuertę, Teneryfę, wrzuciłam garść przydatnych informacji o każdej z wysp. Biję się w pierś, bo już dawno miałam skończyć ten cykl. Już nawet powstał kawałek wpisu o Lanzarote. Ale zawsze cos sprawiało, że odkładałam temat na rzecz innych tematów. I tak dziś, w przededniu sezonu, postanowiłam powspominać trochę i ogrzać się w kanaryjskim słońcu. No to jak? Zaczynamy?
Dziś na tapecie wyspa, którą nazywają „kontynent w miniaturze”. Gdy pierwszy raz usłyszałam to określenie, to pomyślałam – oho, kogoś poniosło! Ale sama przekonałam się, że trochę tak właśnie tam jest. Mamy przepiękne lazurowe morze. Są wspaniałe, choć sztuczne, plaże, urokliwe białe miasteczka (tak bardzo charakterystyczne dla kontynentalnej Hiszpanii czy Grecji), duże miasta (Las Palmas de Gran Canaria to największe miasto Kanarów i najbardziej zaludnione). Oprócz tego góry prawie tak piękne jak teneryfiański masyw Anaga. Cudne widoki, masa krętych dróg i największy, najgłośniejszy i najbardziej plastikowy kurort Maspalomas.
O Gran Canarii marzyłam od dobrych kilku lat. Pierwszy raz wpadłam na to, że fajnie by było tam pojechać, gdy w ramach mojej pracy na Politechnice, współpracowałam z Uniwersytetem w Las Palmas. I sobie tak pomyślałam – delegacja na Gran Canarię brzmi ciekawie. Niestety nie było mi dane pojechać tam w ramach pracy, ale ziarno w mojej głowie zostało zasiane. I tak sobie myślałam o tej Gran Canarii, aż w końcu przyszedł dzień, w którym wybrałam hotel (a nawet dwa), wynajęłam samochód i pojechałam.
Plan był, żeby zwiedzić jak najwięcej, a jednocześnie trochę odpocząć. Dlatego tydzień nie wchodził w grę. Rok wcześniej byłam naiwna i myślałam, że przez te kilka dni na Teneryfie to poszaleję, pozwiedzam i jeszcze się powygrzewam na plaży. Okrutnie się pomyliłam. Bo ani wszystkiego nie zobaczyłam, ani nie poimprezowałam, ani tym bardziej nie odpoczęłam. Wyjazd oczywiście był udany, ale w takim biegu, że po powrocie potrzebowałam jeszcze kilku dobrych dni, żeby dojść do siebie.
No dobra, ale wróćmy do Gran Canarii. Pod względem wielkości to druga wyspa archipelagu, zaraz po Teneryfie. Jednak miejscami jest o wiele bardziej zaludniona. W stolicy wyspy mieszka większa część wszystkich lokalesów. I to jest naprawdę odczuwalne. Las Palmas to ogromna metropolia z wielkim portem (gdzie cumuje nawet Queen Elisabeth), z wieloma drogami, autostradami, blokami i masą ludzi. Skoro już zaczęłam od stolicy to może pociągnę temat i opiszę Wam coś więcej. Miasto jak miasto. Wielkie, hałaśliwe i drogie. Po atrakcjach najlepiej poruszać się pieszo, a auto zostawić na jakimś zacienionym parkingu. Zresztą wszystkie zabytki Starego Miasta są i tak dostępne jedynie dla pieszych, bo na szczęście auta tam nie mają wstępu. Żelaznym punktem wycieczki jest oczywiście muzeum Casa de Colon. Podobno tam właśnie Krzysztof Kolumb odpoczywał przed wyprawą do Ameryki (o czym jeszcze nie wiedział) i obmyślał trasę, strategię, a w okolicy zaopatrywał się w zapasy. Nie znam osoby, której nie fascynowałaby ta postać, więc Casa de Colon to miejsce, gdzie musicie pojechać. Poza tym ten budynek to nie żaden dom (casa po hiszpańsku), tylko ogromna kolonialna posiadłość, która ma masę zakamarków, krużganków, ogródków i komnat. Warto zobaczyć na własne oczy to miejsce i zagłębić się w historię odkryć geograficznych.
Z Casa de Colon warto przespacerować się w samo serce Starego Miasta i pozwiedzać najstarszą i najpiękniejszą dzielnicę miasta - Vegueta. Znajduje się tam przepiękna Katedra św. Anny. Nie było mi niestety dane oglądnąć jej od środka, bo gigantyczne kolejki mnie odstraszyły, ale warto przespacerować się dookoła budowli. Szczególnie, że stoi na ogromnym i przepięknym Plaza de Santa Ana, gdzie można odnaleźć trochę cienia pod palmami i przyglądać się przepięknym kolonialnym kamieniczkom i pomnikom psów, które strzegą wejścia na plac.
W stolicy wyspy podobno warto też obejrzeć handlową Calle Triana. Czy ja wiem? Taka bardziej ekskluzywna Floriańska z palmami. Masa ludzi, zgiełk i chaos. Ja tam wolę Playa de las Canteras, czyli największą miejską plażę na Gran Canarii. Okazuje się, że tak bardzo spodobała się władzom Teneryfy, że postanowiły ją skopiować. Miejsce warte odwiedzenia. Można wybrać się na romantyczny spacer, jednak jeśli się ma ze sobą kilkulatkę z naddatkiem energii, to nie pozostaje Wam nic innego niż przyglądać się jej gonitwom na falach.
W przewodnikach oczywiście przeczytacie o wielu innych atrakcjach stolicy, jednak mnie przytłoczyła trochę tym zgiełkiem, od którego chciałam uciec. Dlatego ja polecę Wam miejsce, które znajduje się na obrzeżach miasta. Jest to ogromny krater wulkaniczny – Caldera de Bandana. Można wjechać samochodem na sam szczyt i podziwiać przepiękne widoki. Właściwie nic więcej tam nie ma, jednak w dalszej części notki przekonacie się, że niesamowite widoki, to jest coś, co zachwyciło mnie na tej wyspie najbardziej.
Skoro już o tym mowa, to gdzie nie pojedziecie (oczywiście pomijając autostrady), to napotkacie miejsca, gdzie widoki zapierają dech w piersiach. Najbardziej znana trasa to tzw. Droga 365 zakrętów. Podobno jest ich tam nawet więcej niż dni w roku, ale warto poświęcić te kilka godzin kręcenia kierownicą, żeby ją przejechać. Powiem więcej. Warto wybrać się na taką wycieczkę dwa razy. Raz z Puerto de Mogan (o którym będzie w drugiej części), a kolejny raz ze stolicy. Po co? A po to, żeby po pierwsze przeżyć to jeszcze raz, a po drugie zobaczyć to samo z zupełnie innej perspektywy. No i nie oszukujmy się, jeśli chcecie odwiedzić wszystkie urokliwe miasteczka na trasie, to może Was ta wycieczka kosztować sporo czasu. Dlatego my postanowiliśmy dawkować sobie tą przyjemność i podzieliliśmy wycieczkę na dwa dni. Jadąc z Puerto de Mogan, wjeżdża się ostro w góry. Po drodze mijacie przepiękne Los Azulejos, czyli formacje skalne mieniącą się wieloma kolorami. To nic innego jak żyły wulkaniczne złożone z wielokolorowych minerałów. Ok, dość tej geologii. Niemniej dla mnie to był raj. Kawałek dalej, tuż za małą górską wioseczką znajduje się niesamowity punkt widokowy. Można wygodnie zaparkować auto, kupić wodę albo jakieś słodycze w małej budce i podziwiać niesamowity widok na pobliskie klify oraz na Teneryfę, która w bezchmurne niebo odsłania się w całej krasie. Wiadomo, Teide też widać. To nie złudzenie optyczne ani chmury. Można też spróbować ni to ciasta, ni to chlebka, które rozdaje uśmiechnięty lokales, prawdopodobnie właściciel budki z jedzeniem. Oh, wait. Ten chlebek jest dla ogromnych kruków, które latają w pobliżu. A zjedzenie ich samemu spowoduje dziwne rozbawienie wśród ludzi wokół, dlatego nie próbujcie tego robić. Mimo, że ciasto-chleb jest pyszny, to jednak nie jest dla Was.
Jadąc dalej robi się nudno. Bo ileż można podziwiać najpiękniejsze klify Kanarów? Żartuję. Droga jest malownicza, piękna i co chwilę wykrzykuje się – o, rany! Ahh! Niesamowite! O jaaaa… i inne niecenzuralne słowa, które świadczą o waszym zachwycie.
Setki zakrętów dalej wyłaniają się pierwsze miasteczka portowe. W jednym z nich – Puerto de las Nieves - jadłam najświeższą rybę na Kanarach i popijałam pyszną lemoniadą. Same miasteczka nie mają wiele do zaoferowania oprócz oczywiście…. widoków.
W miejscowości Agaete warto zboczyć nieco w głąb lądu, żeby przejechać niesamowitą Valle de Agaete. Dolina słynie z plantacji najlepszej kawy i wspaniałych owoców – między innymi mango czy awokado. Naprawdę warto zagłębić się w ten bajkowy świat, gdzie góry przeplatają się z niesamowitą zielenią drzew, a czas płynie o wiele wolniej niż choćby w rozkrzyczanym Las Palmas.
Dla nas malownicza dolina kończyła pierwszy dzień przejazdu przez drogę 365 zakrętów. Kilka dni później wjechaliśmy na nią ponownie od drugiej strony. Po drodze odwiedziliśmy kilka naprawdę ciekawych miejsc, z których dwa wydają się być godne polecenia. Pojedźcie koniecznie do zdrojowego miasteczka Firgas oraz do miejscowości Arucas, gdzie znajduje się najbardziej spektakularna katedra na Wyspach Kanaryjskich. Miasto to słynie również z wyrobu najlepszego na wyspach rumu. Podobno warto zwiedzić destylarnię i podobno pracuje tam Polka. Nie zdążyłam sprawdzić.
Natomiast katedra góruje nad niskimi domkami, które w jej majestacie wyglądają jak slumsy. Katedra odcina się od reszty zabudowań kolorem (zbudowana jest z czarnego bazaltu) oraz wielkością. Miejscowość sama w sobie nie jest zbyt piękna, jednak dla tej jednej katedry warto tu przyjechać. Można ją podziwiać z punktu widokowego znajdującego się tuż za granicami miasta. Można też, a nawet trzeba, przejść się pod same drzwi tego zabytku i przekonać się, że godziny zwiedzania nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Dwa razy próbowaliśmy się dostać do środka w wyznaczonych godzinach i dwa razy nam się to nie udało. No cóż, może jednak do trzech razy sztuka. Niemniej w cieniu katedry można zjeść naprawdę porządny lunch i przespacerować uliczkami, których kąty nachylenia przyprawiają o zawrót głowy niejednego urbanistę. Katedra w Arucas jest porównywana do Katedry w Barcelonie i mam wrażenie, że jest jej mniejszą kopią. Ten sam rozmach, te same strzeliste łuki i niesamowita dbałość o detale. Zdziwcie się jak dużo czasu można spędzić, żeby podziwiać jeden jedyny kościół. Nam zeszło kilka godzin.
Drugi wspomniany punkt to Firgas. Jeśli lubicie klimaty Krynicy czy Szczawnicy, to bardzo polecam. Ogólnie miasteczko jest bardzo niewielkie, ale malownicze położenie i przepięknie zdobione schody z fontannami i mozaikami kanaryjskimi robią tak niesamowity klimat, że trudno stamtąd wyjechać.
I to by było na tyle wybrzeża 365 zakrętów. Gran Canaria jest na tyle ciekawą i niesamowitą wyspą, że jej opis postanowiłam podzielić na 2 części. W następnym odcinku będzie o podobno najpiękniejszym mieście Kanarów i o tym dlaczego dla mnie to mocno przesadzone określenie. Napiszę też o innym pięknym miejscu w samym środku pustkowia. Na deser zostawiam cudne plaże Gran Canarii – bardzo różniące się od innych kanaryjskich plaż. Opowiem Wam o tym, dlaczego podróż do Maspalomas w maju jest ryzykowna, szczególnie dla zwolenników tradycyjnego modelu rodziny. A na koniec kilka słów o cudnym mieście portowym – Puerto de Mogan, gdzie mogłabym się przeprowadzić, choćby dziś.
Dlatego jeśli jesteście ciekawi, co też jeszcze Gran Canaria ma do zaoferowania oraz co tak najbardziej mnie tam zachwyciło, to zapraszam wkrótce. Obiecuję, że nie będziecie czekać na kolejny wpis przez pół roku. Muszę w końcu rozprawić się z moimi kanaryjskimi wspomnieniami i ruszyć na kontynent, gdzie czekają już na Was historie o podboju Andaluzji oraz garść rad jak się przygotować na pierwsze zdobywanie szczytów z kilkulatkiem. Stay tuned!
Dlatego jeśli jesteście ciekawi, co też jeszcze Gran Canaria ma do zaoferowania oraz co tak najbardziej mnie tam zachwyciło, to zapraszam wkrótce. Obiecuję, że nie będziecie czekać na kolejny wpis przez pół roku. Muszę w końcu rozprawić się z moimi kanaryjskimi wspomnieniami i ruszyć na kontynent, gdzie czekają już na Was historie o podboju Andaluzji oraz garść rad jak się przygotować na pierwsze zdobywanie szczytów z kilkulatkiem. Stay tuned!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowych proszę o wpisanie w treści komentarza imienia. Będzie łatwiej nawiązać rozmowę.