piątek, 11 listopada 2016

Teneryfa - Wyspa "Naj"




Zastanawiałam się jaki przepis najbardziej pasuje do dzisiejszego święta. Wymyśliłam bezy z kremem i czerwonymi malinami. Ale mój piekarnik spłatał mi figla i zamiast śnieżnobiałych koszyczków otrzymałam nieco rozjechane, beżowe placki. No nic, nie był mój dzień na bezy. A skoro w kuchni mi nie idzie, to porzućmy w ogóle tematy kulinarne. Co Wy na to?

Może ktoś jeszcze pamięta, ale jakiś czas temu rozpoczęłam swój mały cykl o Wyspach Kanaryjskich. Sama sobie wykrakałam, że może uda mi się go skończyć przed kolejnymi wakacjami. I okazuje się, że jeśli tak dalej pójdzie to i z tym może być problem. Dlatego dziś trochę przekornie, bo w końcu mamy na wskroś polskie święto. Mimo wszystko zapraszam Was na słoneczną Teneryfę. Jeśli już koniecznie chcecie się doszukać drugiego dna tego wpisu, to może nim być to, że powinniśmy jako Polacy być bardziej otwarci na inne nacje, na inne kraje, na pomysły trochę mniej przesiąknięte ideologią, nie dla każdego aż tak ważną i prawdziwą. Po prostu rozsiądźcie się wygodnie w fotelu i ruszcie ze mną na największą i chyba jednak najciekawszą ze wszystkich wysp w archipelagu. Gdybym miała wskazać jedną jedyną wyspę, na którą chciałabym wrócić (jakby mnie Niemcy gonili – głupi żart), to właśnie Teneryfa by wygrała. Dlaczego? Ponieważ byłam na niej tylko tydzień. I mimo usilnych starań, nie udało mi się dotrzeć wszędzie tam, gdzie chciałam. Oprócz tego na Teneryfie jest pewne miejsce, które wygrywa ranking najpiękniejszych zakątków Ziemi, na których udało mi się być. To góry Anaga. 

I tak zaczynam trochę bez ładu i składu, ale naprawdę bardzo chcę Wam najpierw opowiedzieć o tym miejscu. Góry te wyrastają między stolicą wyspy – Santa Cruz de Tenerife a miastem La Laguna. Oczarowały mnie swoją surowością, dzikością i wprost zapierającymi dech w piersiach widokami. Niestety, te najpiękniejsze są w miejscach, w których nie można się zatrzymać, więc trzeba wybrać. Ktoś jedzie, a ktoś inny podziwia. Bo warto wspomnieć, że góry te są najprzyjemniejsze do zwiedzania, jeśli podróżuje się autem. Strome i kręte dróżki wiją się nad przepaściami, znikają we mgle i w tunelu z gałęzi. To wszystko sprawia wrażenie, jakbyśmy się przenieśli do Śródziemia i przemierzali gościniec z Shire do Rivendell. No dobra, przesadziłam, ale wrażenie jest bardzo przyjemne. W Górach Anaga jest sporo szlaków pieszych, którymi warto się przespacerować. Niemniej weźcie pod uwagę, że na plażach jest około 25-27 stopni, natomiast na szczytach gór raptem 11-12! I mgła. I deszcz też się zdarza. Dlatego warto się przygotować. Ja niestety nie do końca przemyślałam tą wycieczkę, poza tym najpiękniejsza ścieżka – Szlak Zmysłów – był akurat w remoncie, więc odpuściłam spacery. I to jest pierwszy powód, dla którego bym wróciła na Teneryfę – żeby lepiej poznać te cudne góry.

Pomyślicie, że trzeba być szalonym, żeby jechać w takie miejsce po to, żeby się zgubić we mgle i kłębowisku zieleni. Jednak uwierzcie mi, warto choć na jeden dzień zagłębić się w ten magiczny świat. A jeśli mało Wam w moim opisie plaż i słońca, to proszę bardzo. Teneryfa może nie jest Fuertą i plaże tutaj to zaledwie zatoczki czy jakieś dłuższe kawałki piasku, ale warto zwiedzić kilka z nich. Pierwsza, najbliższa Górom Anaga, to jedyna na Teneryfie plaża ze złotym piaskiem – Las Teresitas. Piękna, długa, złota i usiana palmami. Szkoda tylko, że sztuczna. Wynik rywalizacji pomiędzy Teneryfą a Gran Canarią o najpiękniejszą plażę miejską. Kto wygrywa? Z jednej strony Las Teresitas chyba ma lepsze widoki, pogodę, no i te palmy. Z drugiej, plaża w Las Palmas jest „oryginalna”, teneryfiańska stanowi jedynie jej kopię. No i Las Canteras chyba jednak jest bardziej znana. 
 
Jadąc do najbardziej znanych kurortów – Los Cristianos, Las Americas i Costa Adeje – można wybierać wśród najpiękniejszych plaż na wyspie – dla przykładu Playa Fanabe, Playa Troya i chyba najwspanialsza – Playa del Duque. Ta ostatnia, nie dość, że jest bardzo urokliwa, to jeszcze wzdłuż niej wije się piękna promenada. Zdobi ją też rezydencja na szczycie wzgórza. Nic, tylko się wygrzewać. 
 

Na północy wyspy również można poleżeć na teneryfiańskim piasku. Najciekawsza plaża to ta w Puerto de la Cruz – Playa de Jardin. Niby miejska, a nie w środku miasta, otoczona ogrodami. Ma w sobie jakiś magnes, ponieważ zawsze gdy tamtędy przejeżdżałam, to miałam ochotę się zatrzymać, choćby na środku ulicy, i dać nura do oceanu. Pamiętajcie jednak, że duża większość plaż na tej wyspie to takie z czarnym piaskiem, gdzieniegdzie tylko przetykane złotem. 


 
Nie myślcie sobie, że Teneryfa to tylko plaże i góry. W przeciwieństwie do Fuerty, tutaj jest kilka naprawdę sporych miast, w których znajdziecie galerie sztuki, muzea, ośrodki uniwersyteckie i inne miejskie atrakcje. Najpiękniejsza pod tym względem jest wspomniana już La Laguna czy La Orotava ze słynnym Casa do los Balcones. Niemniej ja straciłam głowę dla Icod de los Vinos. Miasto, gdzie rośnie Drago Milenario – tysiącletnie drzewo smocze. Miasto, gdzie ulice pną się pod takimi kątami, że strach parkować tam auto. Miasto, gdzie za zakrętem wyrastają piękne parki, tajemnicze zaułki i monumentalne kościoły. Warto się tam zgubić i nie liczyć czasu. 
 
Jeśli Wam mało, to bardzo dobrze, bo najlepsze atrakcje Teneryfy zostawiłam na koniec. Pierwsza z nich to ogród zoologiczny – Loro Park. Największy, najwspanialszy, najdroższy i najbardziej wypasiony. Na ten temat dużo się naopowiadałam przy okazji wpisu o Fuercie, więc nie będę się powtarzać. Wspomnę jedynie o ciekawych pokazach zwierząt – delfinów czy orek, które warto obejrzeć. I pingwiny na największej sztucznej górze lodowej, jaką widzieliście. No dobra, jest to kontrowersyjna rozrywka, ale pozostaje nam wierzyć, że naukowcy i opiekunowie z Loro Parku dbają o swoje zwierzęta. Jestem naiwna? To wyprowadźcie mnie z błędu. 





Atrakcją totalnie różną od plastikowego Loro Parku jest Guimar. Co to takiego? Najprawdziwsze piramidy, wybudowane przez Majów lub Azteków. Tak, to nie jest pomyłka. Według najbardziej prawdopodobnej teorii mieszkańcy dzisiejszego Meksyku przebyli ocean i dotarli właśnie na Wyspy Kanaryjskie. Tutaj, na Teneryfie, wybudowali 6 piramid o schodkowej budowie. Bardzo, bardzo Wam polecam to miejsce. Oprócz piramid, można tu zobaczyć odtworzoną przez pewnego odkrywcę łódź, którą mieszkańcy Ameryki najprawdopodobniej przybyli na Kanary. Jest też muzeum, w którym można sprawdzić gdzie jeszcze na świecie znajdują się te przedziwne budowle. Poza tym jest tutaj sporo innych atrakcji i miejsc, które warto odwiedzić. Gwarantuję Wam, że przepadniecie na jakieś dwie godziny.




Na koniec wielka trójca Teneryfy. Masca, Los Gigantes i Teide. Atrakcje tak charakterystyczne, że nie można ich przegapić. Atrakcje tak dobrze opisane, że nawet z pozycji polskiej kanapy ma się wrażenie, że zna się je na wylot. Atrakcje tak wspaniałe, że choćbyście przeczytali czterotomową encyklopedię o nich, to na miejscu i tak szczena opada.

Masca to wioska zagubiona w pięknym bazaltowym wąwozie. Warto wybrać się tam, gdy niebo jest przejrzyste. Nie jest to takie oczywiste na Teneryfie, ponieważ np. na wiosnę pogoda robi czasem niespodzianki. Niby grzeje mocno i jest naprawdę ciepło, ale niebo jest jakby zasnute taką małą mgie
łką, niewidoczną gołym okiem, a na zdjęciach daje wrażenie rozproszenia światła. Zresztą na niektórych moich fotkach możecie to zobaczyć. W górach ta mgiełka potrafi się zamienić w dość konkretne mglisko, a nawet czapę chmur, dlatego warto sprawdzić pogodę przed wyjazdem na wycieczkę. Gdy macie szczęście, to zrobicie piękne zdjęcia oceanu wyłaniającego się między zboczami. Masca to świetna propozycja na wycieczkę samochodową, ale jeszcze lepiej jest wysiąść z auta i przejść się w dół wąwozu. Choć kawałeczek. Jakby się tak zastanowić, to nie ma drugiego takiego miejsca na Kanarach. Dlatego tym bardziej warto tam pojechać, nawet drugi raz. 



Los Gigantes to nic innego jak potężne klify zanurzające się w turkusowym oceanie. Mają dobre kilkadziesiąt metrów wysokości. Wyglądają monumentalnie. U ich stóp przycupnęła mała rybacko-turystyczna osada. Ale to nic ciekawego. Knajpki (szczególnie te z widokiem na Los Gigantes) są przeraźliwie drogie, dookoła nie ma nic oprócz plantacji bananów i jakoś nie podobało mi się tam (oczywiście nie licząc Los Gigantes). Co prawda jest to jakaś alternatywa dla plastikowych kurortów na południu, ale nie zakochałam się w tej mieścinie. Klify najwygodniej oglądać z lądu – jest kilka punktów widokowych. Można też się szarpnąć na wycieczkę statkiem i podziwiać je z morza. Podobno warto. 



I na koniec moja wisienka na torcie. Teide. Najwyższy szczyt w całej Hiszpanii. Naprawdę robi wrażenie. Szczyt widać z każdego zakątka wyspy. Można go też podziwiać z pobliskiej Gran Canarii, przy bezchmurnym niebie. Teide to ogromny wulkan, o bardzo charakterystycznym stożkowatym kształcie. Zostawiłam sobie go na koniec, bo właściwie to jest drugi główny powód tego, że tam kiedyś wrócę. Nie udało mi się ani wyjechać kolejką pod szczyt, ani zdobyć tej góry. Niestety na Teneryfie byłam w czasie, gdy moje serducho trochę wariowało, a poza tym Córeczka była bardzo malutka. A wysokość na jaką się wjeżdża, to ponad 3 700 m n. p. m. I uwierzcie, jest to wysokość, którą się już czuję. Ale nie myślcie, że jestem cieniasem. Po prostu trafiłam tam w zły czas. I tym przyjemniej będzie wrócić i nadrobić to, czego się nie udało zobaczyć ostatnio.







Dziś mogę pokusić się już o niewielkie porównanie wysp, które już Wam opisałam. I wiecie co? Teneryfa i Fuerteventura są tak różne, że ciężko znaleźć punkty wspólne. No dobra, w obu miejscach mieszkają tak samo uśmiechnięci i życzliwi ludzie. I na obu wyspach jest też zatrzęsienie Niemców – na Teneryfie trochę młodszych i bogatszych. Poza tym to dwa różne światy. Ja miałam tą przyjemność, że odwiedziłam je jedno po drugim, więc to naprawdę była miła odmiana. Co prawda Fuerta jest trochę bliżej mojego osobistego raju, ale na Teneryfie też można znaleźć miejsca, które nas oczarują na długo. 

Na deser zostawiam teneryfiańskie jedzenie. Prawie takie samo jak na pozostałych wyspach. Dużo owoców, warzyw, ryb, mięso inne niż kurczak i wieprzowina. Wszystko doprawione mojo i innymi hiszpańskimi przyprawami. Czyli tamtejszy pyszny standard. Ale to, co mi zapadło tutaj w pamięć to wspaniałe owoce Nespiro, którymi poczęstowała nas pewna Pani w Masce. Smakowały jak miodowe śliwki, takie trochę mirabelki, trochę renklody, a troszeczkę mango. Te sklepowe mają smak jakby były z papieru, więc okrutnie się zawiodłam po kupieniu całej siaty. Niemniej przydały się, bo do Polski przywiozłam sobie nasionka tego owocu i mój Mąż, ogrodniczy magik, posadził je w doniczce. Dziś mogę się cieszyć kawałkiem teneryfiańskiej flory w domu.

Podsumowując, w tym krótkim wpisie omówiłam Wam miejsca, które moim zdaniem są najbardziej warte odwiedzenia. Oczywiście Teneryfa to cała masa innych atrakcji. Gwarantuję Wam, że w tydzień ciężko będzie Wam ogarnąć wszystkie ciekawe punkty. Ile byście nie zwiedzili, to na pewno wyspa spodoba Wam się bardzo. I będziecie chcieli na nią wrócić. W końcu można tam polecieć w środku polskiej zimy, kiedy u nas pizga złem, a na Teneryfie jest 25 stopni i słońce. Kuszące, prawda?










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Anonimowych proszę o wpisanie w treści komentarza imienia. Będzie łatwiej nawiązać rozmowę.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...