Jak co roku, pierwszy styczniowy post będzie swego rodzaju podsumowaniem tych 365 dni, które już za nami. Co prawda zwykle robię to trochę wcześniej, czyli w okresie 1-2 stycznia, ale aktualnie jestem na etapie sporych życiowych zmian i jeszcze tego wszystkiego nie ogarniam.
Cały 2017 rok upłynął dość nudno. Nie działo się nic dramatycznego, nie zaliczyłam żadnych spektakularnych sukcesów ani porażek. Może właśnie dlatego, że mogłam się skupić na codzienności bardziej niż zwykle, to powoli, z każdym dniem, dochodziłam do wniosku, że coś w życiu muszę zmienić. W styczniu, jak większość kobiet, postanowiłam zacząć od zmiany wyglądu. Czyli standardowo dieta, ćwiczenia, zdrowy tryb życia. W postanowieniach noworocznych wytrwałam nieco dłużej niż statystyczna Polka, czyli mniej więcej do wiosny. Udało mi się zrzucić trochę zimowego (u mnie to raczej z kilku sezonów) tłuszczyku, popracowałam nad formą, która zaczęła być coraz lepsza.
Cały 2017 rok upłynął dość nudno. Nie działo się nic dramatycznego, nie zaliczyłam żadnych spektakularnych sukcesów ani porażek. Może właśnie dlatego, że mogłam się skupić na codzienności bardziej niż zwykle, to powoli, z każdym dniem, dochodziłam do wniosku, że coś w życiu muszę zmienić. W styczniu, jak większość kobiet, postanowiłam zacząć od zmiany wyglądu. Czyli standardowo dieta, ćwiczenia, zdrowy tryb życia. W postanowieniach noworocznych wytrwałam nieco dłużej niż statystyczna Polka, czyli mniej więcej do wiosny. Udało mi się zrzucić trochę zimowego (u mnie to raczej z kilku sezonów) tłuszczyku, popracowałam nad formą, która zaczęła być coraz lepsza.
Dzięki temu w głowie zakiełkował mi pomysł, żeby zacząć biegać. Dawno, dawno temu miałam w swoim życiu epizod z bieganiem i wspominałam to bardzo miło. Czemu zatem miałabym teraz nie spróbować? I tak oto, na całą wiosnę i lato, z mniejszą lub większą intensywnością, dołączyłam do moich lokalnych truchtaczy. Niestety, wbrew temu, co mi się wydawało, bieganie to nie jest sport jakiś mocno redukujący masę ciała. Przynajmniej nie tak bardzo, jakbym chciała. Poza tym moje osiągnięcia jako biegacza są żadne. Dlatego po pięknym rozpoczęciu roku, kiedy zrzuciłam sporo kilogramów, później było już tylko gorzej. Do grudnia nadrobiłam całą wypoconą stratę. Dobrze chociaż, że nie z nawiązką. W tym roku zaczynam od nowa. Może podejdę do tematu inaczej, a może znowu mi się nie uda. Ale póki próbuję, to jest szansa, prawda? Oczywiście nie uważam tamtego roku jako zupełnie straconego. Formę mam lepszą niż rok temu, zaliczyłam pierwsze zawody biegowe w życiu. I mimo, że o wyniku chciałabym zapomnieć, to emocje, które towarzyszą takim imprezom są niezapomniane. Może jak trochę podciągnę czasy, to znowu się ze sobą zmierzę na jakimś krótkim dystansie. Ale chyba najpierw popracuję troszkę nad sadełkiem, żeby łatwiej i lżej mi było latać na wiosnę.
Poza walką z kilogramami, cały poprzedni rok walczyłam z emocjami. Głównie tymi negatywnymi, niestety. Prawdę powiedziawszy, przez to, że nie wydarzyło się w tamtym roku nic spektakularnego, co zajęłoby mnie na dłużej, to zaczęłam mocniej zastanawiać się nad tym, czy punkt, w którym się znajduję, to jest dokładnie to miejsce, w którym chciałabym być. W życiu prywatnym nie zmieniłabym nic. Mam fajną rodzinkę, kilka zajmujących pasji, właściwie wszystko idzie spokojnie i bez większych wzlotów i upadków. Ale coraz bardziej zaczęła przeszkadzać mi moja praca. Niby stabilna, niby wychodzisz o 15, wypłatę masz na koncie dziesiątego, ale… no właśnie.
Prawdę powiedziawszy, kończąc moje studia, nigdy nie chciałam być biurwą, która produkuje tylko stosy papierów i tabelek, których nikt nie czyta i wszyscy mają gdzieś. A moja praca powoli zaczynała właśnie taka się stawać. Poza tym wiecznie miałam tyły, i to bynajmniej nie z powodu mojego lenistwa, a z różnych innych przyczyn, niekoniecznie zależnych ode mnie. I tak zaczęły się moje lęki, bezsenność, nadciśnienie. Czasami denerwowałam się aktualną sytuacją bądź konkretną sprawą. To jeszcze zrozumiałe. Ale dochodziło do tego, że w środku nocy gapiłam się w sufit, zupełnie nie wiedząc czym się tak denerwuję. Przez kilka miesięcy myślałam, że mam gorszy okres, przesilenie wiosenne. Jak przyjdzie maj, to będzie lepiej. Potem zwalałam na brak wypoczynku. No to oby do wakacji. Po ponad 2 tygodniach wolnego, przyszłam do pracy naładowana słońcem, emocjami, wspomnieniami plaż i cudownych hiszpańskich podróży. I wystarczyło mi tego entuzjazmu raptem do końca sierpnia. Pewnie sobie myślicie, że przesadzam, że dobrze mi było, a szukałam dziury w całym. Może. Nie przeczę, że mogłam wyolbrzymiać niektóre sprawy. Ale prawdę mówiąc i tak długo czekałam, aż to wszystko wróci do normy. Dawniej, jakieś 10 lat temu, nie zastanawiałabym się ponad pół roku, czy coś zmienić. Po prostu bym się wzięła do roboty od razu i przeprowadziła rewolucję w życiu. W czasach, gdy zaraz po studiach szukałam swojego miejsca, to przerobiłam naprawdę sporo scenariuszy swojego przyszłego życia. Najpierw miałam robić karierę na uczelni, potem, gdy tamto nie wypaliło, to był pomysł doktoratu w PAN (albo może przy udziale PAN). Byłam naprawdę na dobrej drodze, żeby zrealizować to naukowe marzenie, ale pewne sprawy są silniejsze od nas, więc odpuściłam. Do dziś trochę nie mogę odżałować, ale niestety to było niewykonalne. Wiem, wiem, dzisiaj niepopularne są stwierdzenia, że się czegoś nie da. Ja jednak jestem bliższa idei, że trzeba wiedzieć kiedy docisnąć, a kiedy po prostu odpuścić, bo nie warto. W tamtym momencie otrzymałam potężną naukę od życia i myślę, że wyszłam z tego obronną ręką. Byłam jeszcze na tyle beztroska, że długo nie płakałam po złamanej karierze naukowej i szybko znalazłam sobie coś innego. I tym samym na kolejne 10 lat przepadłam jako ochroniarz środowiska w każdemu dobrze znanych spółkach PKP. Początkowo wydawało mi się, że złapałam samego Pana Boga za nogi. Realizowałam moje wzniosłe idee, edukowałam personel, szkoliłam się, potem szkoliłam resztę. Wierzyłam naprawdę w to, co robię. Jednak po jakimś czasie zaczęła się tlić myśl, że tak naprawdę to tylko mi zależy, że nikogo nie obchodzi moja praca, mój wysiłek. Tak naprawdę sama przestałam wierzyć, że to co robię ma jakiś sens. I wiecie co? W sumie to w większości prawda. Moja praca nie była aż tak ważna, jak myślałam. W ogóle na pewnym etapie życia doszłam do wniosku, że jest ona jedynie środkiem do tego, żeby naprawdę żyć. To, co było i jest najistotniejsze, to właśnie życie po godzinach, z rodziną, wśród ludzi, których się kocha i z którymi chce się spędzać czas. Gdy odkryłam tą wszechmądrość, ogarnął mnie spokój, bo przestałam się szarpać, przestałam walczyć z wiatrakami. Robiłam swoje. Myślałam swoje. I tak aż do początku 2017 roku, kiedy i to zaczęło mnie uwierać.
Nie to, że nagle zapragnęłam robić oszałamiającą karierę. Nie jestem taka. Znam siebie na tyle, że po prostu nie byłabym gotowa na poświęcenie innych aspektów życia dla kariery. Nie teraz. I może nigdy. Wmawiałam sobie, że jest mi dobrze, że wymyślam. Przecież zarabiam tyle, żeby móc sięutrzymać na przyzwoitym poziomie, więc o co mi chodzi? Ano o to, żeby poczuć się jednak docenionym, zauważonym. No niestety, taka moja wada. Lubię pochwały i wyrazy uznania. Chociaż ich brak mogłabym jeszcze przeboleć. Nie mogłam jednak znieść myśli, że to, co robię jest zupełnie bez sensu. Kręcę się w kółko, na zmianę z waleniem głową w mur. I co bym nie zrobiła, to po pierwsze i tak się nie odrobię, a po drugie i tak będzie moja wina. Rano szłam do pracy jak na ścięcie. Po południu wracałam tak wypruta i zrezygnowana, jakbym co najmniej pracowała w więzieniu. I w końcu powiedziałam – dość. Zaczęłam szukać pracy. Oczywiście nadal miałam z tyłu głowy myśl, że wpadnę z deszczu pod rynnę, że będę miała nauczkę za to, że wymyślam. Poza tym inne hasła typu, że pięknie jest tam, gdzie nas nie ma…
No cóż, po różnych perypetiach, po wielu godzinach przemyśleń i dyskusji z najbliższymi, w końcu podjęłam decyzję i w Nowy Rok weszłam z przytupem. Nie wiem jeszcze, czy decyzja, którą podjęłam jest słuszna, nie wiem gdzie mnie zaprowadzi, nie wiem nawet co będzie jutro. Ale wiem jedno. Jeśli bym nie spróbowała, to bym się nigdy nie dowiedziała, prawda?
Na chwilę obecną nie mam już nadciśnienia, pozbyłam się natrętnych myśli o zbliżającej się katastrofie. Robię coś zupełnie innego. Nie wiem jeszcze, czy ważniejszego, ale przynajmniej nie mogę narzekać na nudę, bo sporo się uczę nowych rzeczy i wiem, że sporo przede mną wyzwań. Na początek wystarczy. Może za pół roku będę Wam narzekać i płakać, że co ja zrobiłam, mogłam siedzieć na dupie jak mi dobrze było. Możliwe też, że zachwycona nową pracą będę się zastanawiać jak ja wytrzymałam w tym PKP tak długo… Kto wie? Myślę jednak, że prawda leży gdzieś po środku. Ostatnie szukanie pracy nauczyło mnie tego, że dzisiaj ciężko jest znaleźć zajęcie czy pracę na całe życie. Nie jest już tak, że gdy po okresie próbnym się sprawdzisz, to osiadasz na dobre. Sytuacja i świat bardzo dynamicznie się zmienia, więc trzeba się do tego przystosować. Jedni trzymają się kurczowo jednej pracy i czasem wychodzi im to na dobre. Inni szukają szczęścia gdzieś indziej. Znając moją niecierpliwość i pęd do nowości, to ja pewnie do emerytury jeszcze niejedną zawodową rewolucję przeżyję. Bo przecież ja najbardziej nie lubię nudy i rutyny. Chociaż nie, w życiu prywatnym niech będzie nudno i przewidywalnie i najlepiej, żeby nie zmieniało się to, co jest. Tak mi odpowiada. I chyba dlatego właśnie w pracy szukam większych emocji i bardziej ryzykuję. Bo tak naprawdę to tylko praca. Ważny element życia, ale z tych wszystkich fundamentów szczęścia najmniej istotny i najbardziej niestabilny. I najbardziej zależny od nas samych. Dlatego chyba tak mocno kusi, żeby w nim grzebać i mieszać.
Miało być o podsumowaniu roku, a wyszedł słowotok o latach dużo wcześniejszych niż ten miniony. Ale chyba mam potrzebę uzewnętrznienia tego, co motywowało mnie przy podjęciu tego wyzwania i rzuceniu w cholerę poprzedniego życia zawodowego. Nadal patrzę nieufnie na to, co się dzieje i co mnie czeka, ale myślę, że jest większa nadzieja na to, że będzie lepiej, ciekawiej, mniej dołująco. Dzisiaj wyjątkowo bez żadnego przepisu. Zgodnie z deklaracją na początku notki, powinnam wrzucić coś mega fit i z ujemnymi kaloriami. Niestety wśród zdjęć, które zgromadziłam ostatnio na dysku, nie ma zbyt wiele odchudzonych przepisów. Raczej wszystkie spod znaku bomb kalorycznych. A sernik polany czekoladą czy profiterolki nadziane bitą śmietaną wybitnie nie pasują do tematów odchudzająco-zawodowych. Stąd moja notka dziś to tylko słowotok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowych proszę o wpisanie w treści komentarza imienia. Będzie łatwiej nawiązać rozmowę.