Czy Wam styczeń zleciał równie szybko jak mnie? Nie wiem nawet kiedy w kalendarzu pojawił się luty. A jak luty to kilka okazji do słodkości jest. Zacznę może od tłustoczwartkowych pączków. Ale nie takich zwyczajnych, z lukrem czy dżemem. Takie już są u mnie na blogu (tak dla przypomnienia – klik klik). Dzisiaj zainspirowana moimi ostatnimi podróżami po mapie i przypomnieniu sobie o pewnej niedoszłej wyprawie na Kilimandżaro, postanowiłam zajrzeć w sam środek Czarnego Lądu - do Tanzanii lub sąsiedniej Kenii. I co tam znalazłam? Otóż pączki! W Afryce to bardzo popularny przysmak. W przeciwieństwie do Polski, tam pączki jedzone są nie tylko na słodko. Mogą być też wytrawne, podawane na śniadanie. A posypane cukrem pudrem uchodzą za pyszny deser. Pączki afrykańskie mają bardzo egzotyczną nazwę - Mandazi. Egzotyczne jest też wnętrze wypełnione mlekiem kokosowym i wiórkami kokosowymi. Poza tym nie różnią się znacznie od naszych, tradycyjnych pączków. No dobra, zamiast części mąki pszennej można dodać mąkę ryżową. Polecam ten zabieg, ponieważ Mandazi smakują wtedy jeszcze lepiej.
Bardzo jestem ciekawa jak te pączki smakują w ich ojczyźnie. Kiedyś byłam bardzo, bardzo blisko spełnienia swojego marzenia o Czarnym Lądzie. Razem z grupką znajomych wpadliśmy na szalony pomysł – Kilimandżaro. Dla wielu ludzi wydaje się to być kosmos nawet teraz. Ale pomyślcie jaka to była fantastyka 18 lat temu! Byłam wtedy uczennicą jednego z czołowych krakowskich liceów. Nie byłam jeszcze pełnoletnia. Ale o Kilimandżaro już śniłam. Zresztą moja mama to miała ze mną pod tym względem ciężko, bo ja ciągle przychodziłam do domu z jakimś szalonym pomysłem. Raz zapisałam się na wymianę uczniów do Holandii. Bez jej wiedzy ani zgody. Po prostu pewnego dnia przyszła do mnie koleżanka i powiedziała, że musi zrezygnować z wyjazdu i zwalnia się miejsce za nią. To ja, wiele nie myśląc, poszłam do dyrektorki i zarezerwowałam to miejsce dla siebie, okłamując ją, że wszystko mam uzgodnione z mamą i że tylko czekałam, aż się ono zwolni. Tego samego dnia wparowałam do domu z informacją, że jadę do Holandii. Mama nie wierzyła mi aż do dnia, kiedy trzeba było podpisać papiery i załatwić inne formalności. I wiecie co? To była najlepsza wycieczka w moim nastoletnim życiu! Oszczędzę Wam szczegółów, ale nigdy wcześniej tyle nie przeżyłam i nie zwiedziłam tak dużo miejsc za jednym zamachem. Poza tym poznałam świetnych ludzi, których wspominam do dziś z rozrzewnieniem.
W moim życiu jeszcze nieraz zaskakiwałam kreatywnością moich rodziców. Na tacie nie robiło to dużego wrażenia. Cieszył się, że nie siedzę w domu tylko ciągle gdzieś mnie nosi. Wspierał mnie bardzo i czasem specjalnie podsycał moje marzenia. Mama drżała za każdym razem, gdy wpadałam nawet na tak niewinny pomysł jak nauczenie się jazdy na snowboardzie, czy nurkowania. A ja nadal kombinowałam. Na moje szczęście mama najczęściej dawała mi wolną rękę i pozwalała na korzystanie z życia.
Najbardziej szalonym pomysłem i niestety aż do dziś niezrealizowanym, był wspomniany wyjazd na Kilimandżaro. Pomijam fakt pieniędzy, które dziś są duże, a w tamtych czasach to dla nastolatki to był wręcz kosmos. Tak naprawdę okazało się, że kasa to najmniejszy kłopot, bo już wtedy istniały zbiórki pieniędzy, pozyskiwanie sponsorów, czy inny sposób „zarobienia” na wyjazd. Dla mnie największym problemem była moja mama, która w ogóle nie chciała słyszeć, że za kilka miesięcy zamierzam wyjechać i to tak daleko, z obcymi dla niej ludźmi. A na domiar złego jeszcze mamy w planach zdobycie Kilimandżaro. Co mi w ogóle do głowy strzeliło? Zabiję się tam w tych górach, a jak nie, to umrę na malarię. Ale ja, niezrażona odmową mamy, postanowiłam dzielnie ćwiczyć wspinaczkę i ogólnie zaczęłam ostro trenować. Spytacie, czemu odpuściłam? Czy rzeczywiście mama postawiła na swoim? Poniekąd tak. Ale bynajmniej nie była z tego powodu zadowolona. Otóż podczas jednej z wycieczek treningowych na skałki miałam wypadek, niestety na tyle poważny, że wykluczył mnie całkowicie z aktywności fizycznej na kilka dobrych miesięcy. Przekonałam się też, że ludzie, z którymi miałam wyjechać na tą wyprawę, nie są do końca organizacyjnie przygotowani na takie przykre wypadki. Prawdę mówiąc po tym wszystkim drogi nam się rozeszły i nikt nie interesował się moim zdrowiem. A ja do dziś niestety odczuwam skutki tamtych niezbyt dobrze zaleczonych kontuzji. I tak siedzę sobie od tych niemalże 20 lat i marzę o tym zaśnieżonym wulkanie. Nie wiem dlaczego akurat zdobycie Kilimandżaro jest dla mnie takie ekscytujące. Może dlatego, że nie trzeba mieć wyjątkowych umiejętności wspinaczkowych (właściwie nie ma na szlaku żadnego takiego miejsca, gdzie byłyby potrzebne), wystarczy być jedynie kondycyjnie przygotowanym na kilkugodzinne trekkingi. Poza tym to najwyższa wolnostojąca góra i najwyższy wulkan na świecie! No i należy do zacnego grona Korony Ziemi. Nie oszukujmy się, pozostałe szczyty z tej listy to albo wyzwania dla alpinistów, albo są tak daleko, że nawet nie chcę mówić ile by kosztowała wyprawa. A poza tym oszczędzę moją mamę i jej serce, bo nie chcę, żeby biedna padła na zawał od moich pomysłów. Dlatego właśnie to Kili jest takim trochę marzeniem, trochę celem, bo jest osiągalne.
Dlatego dziś, spod samego podnóża tej egzotycznej góry, serwuję Wam jedne z najlepszych pączków, jakie udało mi się usmażyć. Mandazi. Spróbujcie i oceńcie czy wolicie tradycję czy egzotykę. Przepis zaczerpnęłam stąd.
Mandazi
- 3 łyżki cukru trzcinowego
- 30 g świeżych drożdży
- ½ szklanki ciepłej wody
- 2/3 szklanki mleczka kokosowego
- 1 i ¾ szklanki mąki pszennej
- ¾ szklanki mąki ryżowej
- 6 łyżek wiórków kokosowych
- 1 łyżeczka mielonego kardamonu
- ½ łyżeczki sproszkowanego imbiru
- olej do głębokiego smażenia
- cukier puder i (opcjonalnie) cynamon do posypania
Do zaczynu wlać mleko kokosowe i wymieszać, a następnie całość przelać do miski z suchymi składnikami. Wyrabiać ciasto hakiem do ciasta drożdżowego lub ręką przez 5-10 minut. Następnie odstawić je pod przykryciem w ciepłe miejsce na co najmniej godzinę. Po tym czasie jeszcze raz wyrobić ciasto. Ciasto podzielić na 4 części. Każdą rozwałkować na okrągły placek o grubości około ½ cm i wykroić na 6 trójkątów (jak pizzę).
W rondlu rozgrzać olej. Smażyć z obu stron na złoty kolor. Pamiętajcie, aby po rozgrzaniu oleju zmniejszyć ogień, aby pączki zbyt szybko się nie rumieniły. Gotowe odcedzić na papierowy ręcznik, który wchłonie nadmiar tłuszczu.
Posypać cukrem pudrem i cynamonem lub polać syropem klonowym. Jak pewnie zauważyliście, w pączkach nie ma prawie cukru. To zamierzone, ponieważ to są właśnie takie śniadaniowe mandazi, które można jeść i na słodko i na wytrawnie.
Mmm, jakie pyszności tu widzę. :)
OdpowiedzUsuń