Świąteczny szał został zastąpiony wyprzedażowym szaleństwem. Wszyscy biegną czym prędzej do sklepów, żeby zgarnąć jak najlepsze rzeczy za 20 czy 30% ceny. Poza tym Sylwester za pasem, więc trzeba się zaopatrzyć w baloniki, przebrania, alkohole, sukienki i inne najpotrzebniejsze rzeczy, w zależności od charakteru imprezy.
Tak naprawdę to od kilku lat nie mam ciśnienia na imprezę sylwestrową. Co prawda najczęściej w TĘ noc najczęściej wychodzę z domu i bawię się gdzieś u znajomych lub rodziny, ale gdybym została w domu to pewnie też bym nie narzekała. I wiecie co? W tym roku właśnie takie mam plany. Zrobić dobrą kolację, upiec coś pysznego i zasiąść przed telewizorem z drinkiem w ręce. Starzeję się? Może, ale denerwuje mnie ten przymus dobrej zabawy w Sylwestra. Mam za sobą kilka naprawdę udanych imprez w tym dniu, ale te najlepsze zdarzały się o zupełnie innych porach roku. I były najczęściej spontaniczne. Kiedyś umówiłam się ze znajomymi tak po prostu w knajpce, żeby obgadać szczegóły moich urodzin, które miały się odbyć za tydzień. I co? Niezobowiązujące spotkanie przerodziło się w objazd najlepszych imprezowni w okolicy, a moje urodziny były jakieś takie… gorsze.
W sumie nieraz mi się zdarzało, że gdy szykowałam się na nie wiadomo jaką zabawę, to kończyło się rozczarowaniem. Natomiast wtedy, gdy nic ciekawego się nie zapowiadało, to przez długie miesiące wspominało się te szalone noce.
Duża większość imprez, w których uczestniczyłam, to były tzw. domówki. Nie do końca czuję klimat wystawnych bankietów czy Sylwestrów w lokalach. Po prostu nie znoszę tego przymusu kupienia kiecki i butów podczas przedświątecznej czy wyprzedażowej gorączki. Wtedy najczęściej zaopatruję się w rzeczy, które jeszcze nie są mi potrzebne, a kosztują grosze. Natomiast jak na złość, sukienek, które by mi się podobały albo dobrze leżały, po prostu nie ma. I kupuję coś albo bardzo drogiego, albo zupełnie nie w moim stylu. Zakładam raz i mąż się potem złości, że tyle mam ubrań, a godzinami stoję przed otwartą szafą. A ja się złoszczę, że tyle kasy wydałam na jeden fatałaszek, a mogłabym poszaleć za tą sumę np. na desce w górach. Poza tym mam wrażenie, że tego typu bale to nie jest moja bajka. Ludzie, których nie znam, poza garstką moich przyjaciół. Jedzenie najczęściej nie w moim guście, alkohol nie dla mnie, bo przecież ktoś musi prowadzić. I muzyka też jakby nie do końca. Znacie to? Dlatego domówki to są moje ulubione imprezy. Nie twierdzę, że można wystąpić w dresie, ale jednak obowiązują inne zasady niż na wystawnym balu. Wszyscy (albo prawie wszyscy) się znają, lubią i mają podobne gusta. Muzyka, jeśli się nie podoba, to szybko można ją zmienić. Można się umówić wcześniej na menu, bo oczywiście zwykle jest to impreza składkowa.
I tutaj powolutku przechodzę do sedna sprawy. Bardzo często na domówkach poza sałatkami i innymi zimnymi przekąskami, wypada podać jakieś ciepłe danie. Najczęściej jest to bigos, jakiś gulasz albo mięso. Ja w tym roku proponuję polędwiczki wieprzowe w lekko orientalnym smaku. Do zrobienia ich zainspirował mnie ten przepis. Oczywiście namieszałam po swojemu i ugotowałam swoją wersję tego dania. Co prawda byłam sceptycznie nastawiona do takiej mieszanki smaków, ale się pomyliłam. Wszystko smakuje wybornie. Zmieniłabym tylko dodatek. Następnym razem zaserwowałabym to danie z samą sałatką (np. tą) lub z ryżem. Jeszcze smaczniejsza byłaby sałatka ryżowa, która wyczerpuje oba dodatki i pasuje chyba najlepiej. Ja podałam polędwiczki z pieczonymi ziemniakami i mimo, że same w sobie były pyszne, to coś mi w tym zestawieniu nie pasowało.
Chcąc zachęcić Was do wypróbowania moich imbirowo-limonkowych polędwiczek powiem Wam, że wszystko przygotowuje się w niecałe pół godziny. Kolejne 40-50 minut to tylko pieczenie, ale można nastawić piekarnik i oddać się na ten czas szampańskiej zabawie. Do dzieła!
W sumie nieraz mi się zdarzało, że gdy szykowałam się na nie wiadomo jaką zabawę, to kończyło się rozczarowaniem. Natomiast wtedy, gdy nic ciekawego się nie zapowiadało, to przez długie miesiące wspominało się te szalone noce.
Duża większość imprez, w których uczestniczyłam, to były tzw. domówki. Nie do końca czuję klimat wystawnych bankietów czy Sylwestrów w lokalach. Po prostu nie znoszę tego przymusu kupienia kiecki i butów podczas przedświątecznej czy wyprzedażowej gorączki. Wtedy najczęściej zaopatruję się w rzeczy, które jeszcze nie są mi potrzebne, a kosztują grosze. Natomiast jak na złość, sukienek, które by mi się podobały albo dobrze leżały, po prostu nie ma. I kupuję coś albo bardzo drogiego, albo zupełnie nie w moim stylu. Zakładam raz i mąż się potem złości, że tyle mam ubrań, a godzinami stoję przed otwartą szafą. A ja się złoszczę, że tyle kasy wydałam na jeden fatałaszek, a mogłabym poszaleć za tą sumę np. na desce w górach. Poza tym mam wrażenie, że tego typu bale to nie jest moja bajka. Ludzie, których nie znam, poza garstką moich przyjaciół. Jedzenie najczęściej nie w moim guście, alkohol nie dla mnie, bo przecież ktoś musi prowadzić. I muzyka też jakby nie do końca. Znacie to? Dlatego domówki to są moje ulubione imprezy. Nie twierdzę, że można wystąpić w dresie, ale jednak obowiązują inne zasady niż na wystawnym balu. Wszyscy (albo prawie wszyscy) się znają, lubią i mają podobne gusta. Muzyka, jeśli się nie podoba, to szybko można ją zmienić. Można się umówić wcześniej na menu, bo oczywiście zwykle jest to impreza składkowa.
I tutaj powolutku przechodzę do sedna sprawy. Bardzo często na domówkach poza sałatkami i innymi zimnymi przekąskami, wypada podać jakieś ciepłe danie. Najczęściej jest to bigos, jakiś gulasz albo mięso. Ja w tym roku proponuję polędwiczki wieprzowe w lekko orientalnym smaku. Do zrobienia ich zainspirował mnie ten przepis. Oczywiście namieszałam po swojemu i ugotowałam swoją wersję tego dania. Co prawda byłam sceptycznie nastawiona do takiej mieszanki smaków, ale się pomyliłam. Wszystko smakuje wybornie. Zmieniłabym tylko dodatek. Następnym razem zaserwowałabym to danie z samą sałatką (np. tą) lub z ryżem. Jeszcze smaczniejsza byłaby sałatka ryżowa, która wyczerpuje oba dodatki i pasuje chyba najlepiej. Ja podałam polędwiczki z pieczonymi ziemniakami i mimo, że same w sobie były pyszne, to coś mi w tym zestawieniu nie pasowało.
Chcąc zachęcić Was do wypróbowania moich imbirowo-limonkowych polędwiczek powiem Wam, że wszystko przygotowuje się w niecałe pół godziny. Kolejne 40-50 minut to tylko pieczenie, ale można nastawić piekarnik i oddać się na ten czas szampańskiej zabawie. Do dzieła!
Polędwiczki
z imbirem i limonką
Lista zakupów (na 4-5 porcji)
- 2 polędwiczki wieprzowe
- 1 ząbek czosnku
- 1 cm korzenia imbiru
- skórka otarta z ½ limonki
- sok wyciśnięty z ½ limonki
- 2 łyżeczki miodu
- 3 łyżki sosu sojowego
- 4 łyżki oliwy z oliwek
- szczypta rozmarynu
- trochę soli i pieprzu do smaku
- dodatkowo – 16 plasterków pancetty lub wędzonego boczku
Imbir obrać dość grubo ze skóry i razem z czosnkiem zetrzeć do miseczki. Limonkę sparzyć, otrzeć z niej skórkę i wycisnąć sok do tej samej miseczki. Dodać sos sojowy, oliwę, miód i resztę przypraw. Wszystko wymieszać i natrzeć taką marynatą polędwiczki.
Odstawić do lodówki na minimum pół godziny, ale można również przygotować wszystko rano i zapomnieć aż do samej imprezy.
Przed włożeniem do piekarnika każdą polędwiczkę owinąć 8 plasterkami pancetty lub boczku. Ułożyć w żaroodpornym naczyniu i przykryć folią. Piec 20 minut w 200ºC. Następnie zdjąć folię i dopiekać kolejne 20-30 minut do czasu, aż skórka się zrumieni.
Polędwiczki wyjąć na deskę i dać im odpocząć 2-3 minuty. Po tym czasie pokroić na medaliony i podawać, najlepiej z sałatką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowych proszę o wpisanie w treści komentarza imienia. Będzie łatwiej nawiązać rozmowę.