Nadszedł czas na długo zapowiadaną kolejną część cyklu o Wyspach Kanaryjskich. W poprzednim wpisie jeszcze nie byłam pewna, którą z wysp przybliżyć Wam jako pierwszą. Ale dziś już wiem, że najbardziej chcę się z Wami podzielić moimi wrażeniami z Fuerty. Spędziłam tam piękne 3 tygodnie. To wystarczająca ilość czasu, żeby poznać wyspę trochę lepiej niż na objazdówkach organizowanych przez biura podróży. Poza tym bardzo się zdziwiłam, że Fuerta tak bardzo różni się zimą i latem. Ale po kolei.
Kanary to wyspy wulkaniczne. Powstały na skutek podwodnych erupcji pradawnych wulkanów. Niektóre z nich nadal dymią (te na Lanzarote czy Teide na Teneryfie). Fuerteventura jest najstarsza w całym archipelagu. Natomiast geograficznie położona jest najbliżej Afryki, zaledwie jakieś 100 km. Po co o tym piszę? Te dwie cechy wpływają na ukształtowanie powierzchni, krajobraz i specyficzny klimat wyspy. Budowa geologiczna jest widoczna praktycznie na każdym kroku. Górzysty teren, taki jak na Teneryfie czy Gran Canarii, zastępują częściowo zerodowane pagórki i niewysokie góry. Niemniej wszędzie można natknąć się na stare kaldery czy stożki wulkaniczne. Inną charakterystyczną cechą tych wysp to praktyczny brak nizin. Przy samym brzegu jest w miarę płasko, a im głębiej w ląd, tym więcej się dzieje w rzeźbie terenu. Charakter geologiczny wyspy można obserwować również podczas jazdy samochodem, ponieważ drogi często wiją się malowniczo pomiędzy stromymi skałami. Ale już dość o geologii, bo zacznę Wam jechać z tabelą stratygraficzną, a to dla osób niewtajemniczonych jest jak język Mordoru. Niemniej Fuerta oraz wszystkie inne wyspy są istnym rajem dla geologa. Szkoda, że już coraz mniej pamiętam ze studiów. Chociaż nie. Gdybym więcej pamiętała, to Mąż by mnie tam zostawił, bo nie dałabym mu żyć.
Jeżeli chodzi o klimat, to Fuerta jest najcieplejszą wyspą i najbardziej suchą. To sprawka Afryki, z której w okresie letnim wraz z ciepłym wiatrem nawiewany jest piękny, żółciutki, saharyjski piasek. I również dzięki tym ciągłym afrykańskim wiatrom na Fuercie jest tyle pięknych plaż. Wręcz zapierających dech w piersiach. Dlatego jeśli Waszym celem jest leniuchowanie nad oceanem lub sporty wodne albo po prostu podziwianie cudnych widoków, to już wiecie, od której wyspy zacząć poznawanie Kanarów.
Tak naprawdę największe zalety Fuerteventury mogą dla niektórych być jej najgorszymi wadami.
Po pierwsze wiatr. Już wspominałam o tym we wcześniejszych notkach. Ale to dość istotna cecha charakterystyczna tej wyspy. W końcu jedno z tłumaczeń jej nazwy to Wietrzna Wyspa. I ten wiatr naprawdę jest obecny przez cały rok. Zimą i wiosną wieje słabiej, latem, a szczególnie w sierpniu i wrześniu, bardzo mocno. Dzięki temu nigdy nie jest tam duszno czy upalnie. Ogólnie Fuerta jest rajem dla wszelkiego rodzaju surferów, windsurferów i im podobnych. Nie znam lepszej europejskiej miejscówki na uprawianie tego typu sportów. Ale, ale… z powodu wiatru wielu ludzi rezygnuje z wakacji na Fuercie. Jak dla mnie to za mało. Mi wiatr nie przeszkadzał, był odczuwalny, ale nigdy mnie nie wkurzył.
Po drugie spokój. Fuerta to takie zadupie Europy. Tam naprawdę nie ma tam żadnych ważnych czy wybitnych zabytków. Nie znajdziecie nawet większego miasta ani kurortu. W zamian otrzymujecie kilometry PUSTYCH plaż, dziesiątki kilometrów malowniczych tras, kilkanaście pięknych malutkich mieścinek gdzieś w górach i niezliczoną ilość cudownych widoków. Mało? Dla mnie wystarczy, ale jeśli już się upieracie, to jeszcze kilka atrakcji się znajdzie – ogromne zoo, jeszcze większe wydmy, złowieszcza willa Wintera na południu… ale po kolei. Dojdę i do tego.
Po trzecie Niemcy i naturyści, którzy upodobali sobie właśnie tą wyspę. Polaków Katolików wychowanych w dość sztywny sposób, golasy potrafią zaszokować. Jeśli przeszkadzają Wam gołe tyłki i cycki dosłownie na każdej plaży, to nie jeździe ani tam, ani tym bardziej na Gran Canarię, na której zbulwersują Was jeszcze bardziej odważne widoki. Ja po pierwszych kilku nerwowych uśmieszkach, przyzwyczaiłam się do golasów tak szybko, że naprawdę przestałam ich zauważać. Poza tym mimo, że 90% plażowiczów to naturyści, to uwierzcie mi, na Fuercie jest tyle miejsca na plażach, że wystarczy przejść 100 metrów w dowolnym kierunku i już będziecie zupełnie sami. Inną grupą, która przyjeżdża tłumnie na Fuertę są Niemcy, a właściwie niemieccy emeryci. Ma to swoje wady i zalety. I tutaj znowu różnie można na to spojrzeć. Z jednej strony macie naprawdę dobrej jakości hotele, przygotowane właśnie dla naszych wymagających zachodnich sąsiadów. Z drugiej w tych hotelach wieje nudą. Nie ma imprez do rana, nie ma szalonych animacji. Jest spokój, spokój, spokój. Dla niektórych nużący, nudny. Dla mnie odprężający.
Po przydługawym wstępie, opowiem Wam trochę o mojej Fuerteventurze. Wszystko, co przeczytałam w przewodnikach i na necie o tej wyspie to prawda. Jednak nigdzie nie udało mi się znaleźć tego, że Fuerta to najbardziej magiczna, klimatyczna i najdziwniejsza wyspa. Więcej tu kóz niż ludzi. W samym środku niczego wyrastają małe mieścinki, które tworzą scenerię jak ze snów. Na samym końcu drogi zza zakrętu wyłaniają się plaże tak piękne, jakby to nie była Europa, a daleka egzotyka.
Przejdźmy jednak do konkretów. Fuerta to kilka żelaznych punktów na mapie, które trzeba odwiedzić. Opowiem Wam o nich z perspektywy turysty podróżującego wynajętym samochodem. Nie ma lepszego sposobu na zwiedzanie tej i innych wysp. Zapomnijcie o wycieczkach z biur podróży – tzw. fakultetów. Są drogie i nie odwiedzicie nawet połowy miejsc, które moglibyście oglądać sami. Poza tym nie oszukujmy się, tutaj nie jest Wam potrzebny przewodnik, ponieważ nie ma tu więcej do opowiadania niż jest napisane w przewodniku. Można też wyspę przemierzać autobusami miejskimi. Podobno sieć połączeń jest dobrze rozwinięta. Podobno autobusy kursują dość często, ale nie próbowałam, więc się nie wypowiadam.
Idąc od północy zaczynamy od Corralejo – największego kurortu. Zaraz obok niego rozciągają się ogromne wydmy, które, dzięki Bogu, są rezerwatem przyrody. Oczywiście jakiś czas temu deweloperzy zasadzali się na ten kawałek pustyni i zdążyli wybudować jeden jedyny hotel, który bardzo szpeci cały krajobraz. Dobrze, że w porę się udało zahamować proces zahotelowiania każdego ładnego skrawka wybrzeża. Dzięki temu wydmy pozostały wydmami i są naprawdę piękne. Połacie żółtego piachu, a za nimi lazurowy ocean. Bardzo łagodnie przechodzą w piękną plażę, która się ciągnie aż do wspomnianego Corralejo. Kurort jest całkiem ładny, niezbyt jazgotliwy, dużo tutaj domków i apartamentowców. Nad morzem nie ma prawie w ogóle wielgachnych hoteli, które szpecą linię brzegową. Jednak dużo bardziej polecam zatrzymać się w Morro Jable na południowym krańcu wyspy. Dlaczego? Dojdziemy i do tego.
Jadąc na zachodni kraniec północy, natkniecie się na przemiłą mieścinę z małym portem – El Cotillo. To malusieńkie miasto zamieszkałe jest chyba tylko przez lokalesów i surferów. Nie ma tu hoteli, raczej pokoje do wynajęcia lub wille. Niemniej jest urocze. I to właśnie tutaj zjecie najlepszą rybę na wyspie, a może i na całych Kanarach. Tzw. canarian fish to nic innego jak jedna z kolorowych rybek pływających raptem godzinę temu w oceanie, a teraz leży na Waszym talerzu w towarzystwie gotowanych ziemniaczków i mojo. Pychota. W jednej z tutejszych knajpek spróbowałam też inny kanaryjski przysmak – tzw. ropa vieja. To soczewica gotowana w rybno-pomidorowym sosie, podawana z rybą lub mięsem. Niestety nie byłam w stanie przełknąć więcej niż jeden kęs. Jestem pewna, że ta potrawa była przyrządzona dobrze, ale totalnie nie utrafiono w moje smaki.
Jadąc w głąb wyspy natkniecie się na miejscowość La Oliva. Na pewno przeczytacie o niej w przewodniku, że po prostu trzeba odwiedzić tzw. Dom Pułkowników – Casa del Coroneles i piękny kościół. Prawdę mówiąc niewiele pamiętam, co tak naprawdę można było tam obejrzeć. Posiadłość w stylu kolonialnym i trochę historii, która dużo lepiej do nas przemawia na innych wyspach, choćby na Gran Canarii. A poza tym spokój, tylko tym razem nieco niepokojący. Idąc przez miasto, ma się wrażenie, jakby było wymarłe. Ulice puste, place zabaw puste, kościół zamknięty, krajobraz jak po jakiejś katastrofie. Brakowało mi tutaj skrzypiącej na wietrze huśtawki, która przypominała scenę z Terminatora. Brrr… aż mi się nieprzyjemnie zrobiło.
W drodze na południe jest jeszcze kilka innych mieścinek i punktów, które warto odwiedzić. Tefia, Los Molinos, Betancuria, Ecomuseo de Alcogida, Antigua… o wszystkich przeczytacie w przewodnikach i wszystkie warto zaliczyć. Niemniej w większości będą to wycieczki w stylu – dojechać, przejść się, cyknąć foty i pooglądać krajobrazy. W Betancurii można się zatrzymać na dłużej, ale stanowczo odradzam miejscowe muzeum. Po prostu nie ma tam nic, o czym warto byłoby mówić.
Zmierzając dalej na południe, natkniecie się na coraz więcej atrakcji i pięknych, niezapomnianych miejsc. Jednym z nich jest Ajuy. Po prostu trzeba tam jechać. To wyżłobione w klifie przepiękne jaskinie i groty, do których wpadają wzburzone fale. Widoki jak z filmów o Piotrusiu Panie. Naprawdę warto przejść się wąską ścieżką wzdłuż klifu i obejrzeć co tam się chowa w tych skałach.
O czym warto jeszcze wspomnieć? O przepięknych i malowniczych trasach. Otóż na każdej z Wysp Kanaryjskich często sama droga jest atrakcją samą w sobie. Tutaj na Fuercie będziecie mijać najczęściej rozległe płaskowyże, wypalone słońcem doliny, czy przepiękne, ale groźne góry. Najbardziej spektakularna wydaje się trasa Ajajajaj. Podobno tak ludzie krzyczą, gdy pokonują kolejne zakręty tej trasy. No bez przesady. Jest to droga w górach, jeśli ktoś cierpi na lęk wysokości to może się lekko spocić, ale nie jest tak strasznie. Za to po drodze napotkacie na masę punktów widokowych, posągi Guanczów i dziesiątki zakrętów.
Wśród nowo wyrastających kurortów, blisko Las Playitas, znajdziecie miejsce, które jest absolutnie magiczne. Do dziś pamiętam tą złowieszczą nazwę – Faro de Entallada. To piękna latarnia morska usytuowana na stromym, wulkanicznym wzgórzu. Widoki z góry wspaniałe. Ale to, co sprawia, że tej atrakcji nigdy nie zapomnicie to droga dojazdowa. Absolutnie najbardziej hardkorowa trasa, jaką jechałam, na szczęście jako pasażer, bo pewnie gdybym kierowała, to nie pisałabym Wam tej notki, a leżałabym na dnie bazaltowego wąwozu. Droga jest dwukierunkowa, ale większość trasy ma szerokość jednego samochodu. Oprócz tego masa zakrętów. Przed każdym trzeba trąbić, żeby ktoś jadący z naprzeciwka nie wbił się w nasz przód. Poza tym mostki, które mają szerokość niewiele większą niż ośka samochodu. A to wszystko wpasowane w wulkaniczną ścianę po jednej stronie i kilkudziesięciometrową przepaść po drugiej. Nie ma drugiej takiej trasy na Kanarach. Masca na Teneryfie, droga 365 zakrętów na Gran Canarii czy choćby wspomniana trasa Ajajaj to szerokie autostrady w porównaniu z drogą do tej latarni. Nie pojadę tam drugi raz, ale Was zachęcam do odwiedzenia tego złowrogiego miejsca. Mocne wrażenia macie jak w banku.
Jesteście jeszcze? Jeśli dotrwaliście ze mną do tego miejsca, to pora na najlepsze atrakcje Fuerty. Pierwsza z nich to plaża Pajara. Piękna, otoczona ogromnymi klifami i bardzo malownicza. Wracałam na nią kilka razy tylko po to, żeby popatrzeć na fale rozbijające się o skały. Oprócz tego ta plaża to ulubione miejsce surferów. Podobno tutaj są idealne warunki na naukę tego sportu. Do dziś żałuję, że nie spróbowałam.
Po przeciwnej stronie wyspy znajduje się całkowicie sztuczny kurort – Costa Calma. Jest to jedyny plastikowy twór, w którym mi się podoba. Są tutaj całkiem ładne hotele, jakieś knajpki, sklepiki i plaże. Nie znajdziecie tu chińskich straganów rozłożonych wzdłuż promenady. Nie ma naganiaczy, nie ma zgiełku. Jest za to spokój. W końcu nazwa kurortu do czegoś zobowiązuje. Polecam to miejsce na nocleg, sama wybrałam jeden z hoteli z przepięknym widokiem na plażę Sotavento. Bo to właśnie tutaj zaczyna się ponad 20 km najpiękniejszych plaż na całych Kanarach. Uwierzcie mi, zanim tu dotarłam, to myślałam tak jak wielu z Was – e tam, plaża jak wiele innych. Nie tym razem. Sotavento to plaża jedyna w swoim rodzaju. Wygląda jak namalowana akwarelą. Kolory piasku i morza przenikają się nawzajem tworząc mieszankę złota, turkusu, błękitu i lazuru. Po prostu trzeba się w niej zakochać. Ale uwaga – plażowanie tutaj może być wymagające. Może je utrudnić wiatr, który tutaj wieje najmocniej. W końcu jest to mekka dla windsurferów. To właśnie tutaj organizowane są mistrzostwa świata w tej dyscyplinie. Druga trudność to mocne pływy. Bardzo się raz zdziwiłam, gdy wybrałam się na spacer wzdłuż morza i chcąc wracać do samochodu stwierdziłam, że suchą stopą już nie dojdę. Musiałam kawałek trasy przepłynąć. Niemniej wycieczka na Fuertę nie może się obyć bez plażowania na Sotavento.
Wracając do Costa Calma – znajduje się tam jedna z największych atrakcji Fuerteventury – Oasis Park. Jest to zoo połączone z ogrodem botanicznym. Bardzo często Oasis Park jest porównywany do Loro Parku na Teneryfie. Ten drugi jest większy, wspanialszy i bogatszy. Natomiast w zoo na Fuercie możecie np. pokarmić żyrafy, których na Teneryfie w ogóle nie ma. Nie wiem który podoba mi się bardziej. Myślę, że uzupełniają się nawzajem, bo to czego nie ma w Oasis, to znajdziecie w Loro i na odwrót. Warto zwiedzić oba, żeby zobaczyć, że zoo może wyglądać inaczej niż w Polsce. U nas przerażają mnie te smętne zwierzątka zamknięte w miniaturowych klatkach. Tam mają domy trochę większe, trochę lepiej pomyślane i przyjemniejsze. Oczywiście wiadomo, że to nadal zoo, a nie wolność. Dlatego jak w każdym tego typu ogrodzie, nie zabraknie tutaj pokazów dzikich zwierząt, które dla wielu są kontrowersyjne. Można sobie również wykupić bilet na tzw. backstage, czyli wejść do klatek lemurów i je pokarmić. Mimo, iż jestem przeciwna męczeniu zwierząt i ogrody zoologiczne nie kojarzą mi się dobrze, to tutaj naprawdę z ręką na sercu mi się podobało.
Jeśli Oasis Park macie już zaliczony, to zapraszam jeszcze dalej na południe. To tutaj ulokował się senny i jakby zapomniany kurorcik – Morro Jable. To mała mieścina, gdzie obok siebie mieszkają turyści w niezbyt dużych hotelach i lokalesi w swoich kanaryskich willach i domkach. Najpiękniejsza promenada Kanarów wiedzie od latarni aż do Sotavento. Pomiędzy nimi znajduje się szeroka i wspaniała plaża Jandia. Słynie ze złotego piasku i masy golasów, którzy opalają się tutaj bez skrępowania. Ale nie martwcie się, plaża jest tak duża, że każdy znajdzie sobie tu miejsce. I nie mówię o wciskaniu się z ręcznikiem pomiędzy parawany jak na Helu. Mówię o kilkudziesięciu metrach kwadratowych piachu tylko dla siebie. Niemożliwe? Zapraszam na Fuertę. Morro Jable to moje ulubione „miasto” na Fuercie. To tutaj wylądowałam, gdy po raz pierwszy postanowiłam spełniać kanaryjski sen. Miałam nosa do tego miejsca, gdy rezerwowałam wycieczkę. Nie ma na wyspie lepszej noclegowni niż Morro Jable. Znajdziecie tu wszystko. Porządne hotele, niektóre nad samym morzem (choć to rzadkość), inne z polem golfowym. Ja wybrałam ten, w którym znajduje się małe zoo, podobno pod patronatem Oasis Parku. Nie wiem czy dziś funkcjonuje ten hotel i to malusie zoo. Gdy byłam tam za drugim razem, trwał tam remont, więc nie mam pojęcia jak wygląda całość już po odnowieniu. Ale mam nadzieję, że zoo pozostało, bo było naprawdę fajne i klimatyczne.
Kilka kilometrów za Morro Jable kończą się asfaltowe drogi i zaczyna się przygoda. Przesiądźcie się choć na jeden dzień do terenówki (na pozostałe dni nie warto, za drogo) i ruszcie aż do Faro de Punta Jandia – najdalej na południe wysunięty punkt. Po drodze natraficie na przepiękne malutkie zatoczki z niesamowitymi odludnymi plażyczkami. Na samym końcu drogi znajduje się bardzo ładna latarnia, w której można obejrzeć ogromny szkielet wieloryba.
Jednak najwspanialszą atrakcją południa i chyba całej wyspy jest Playa de Cofete. Plaża, do której dojechać można jedną jedyną drogą wijącą się wzdłuż górskich zboczy. Naprawdę nie polecam jechać tam samochodem bez napędu 4x4. Droga jest wąska, szutrowa i niezbyt bezpieczna. Da się przejechać zwykłym kompaktem, ale po co się narażać na wysokie koszty naprawy w razie wystrzelenia kamienia spod kół w szybę lub złapania kapcia? Cofete to mroczna plaża z jeszcze mroczniejszą historią. Na wzgórzu przed wjazdem do miejscowości stoi pomnik Gustawa Wintera. Był to niemiecki inżynier spokrewniony z Francisco Franco. Przed II wojną światową Winter sprowadził się na wyspę i rozpoczął zagospodarowanie tego nieprzyjaznego skrawka Fuerty. Mimo, iż jest tutaj ceniony, to nie da się ukryć, że to bardzo kontrowersyjna postać. Już sam wygląd uwieczniony na posągu – w ciemnych okularach i towarzyszący mu czarny pies – wzbudza grozę. W czasie II wojny światowej powstał tajny plan zmilitaryzowania półwyspu Jandia. Dlatego Winter spotykał się tutaj z nazistowskimi oficerami. Robotnicy budujący słynną willę Wintera, mieszkali w pobliskim obozie, do którego byli eskortowani po zakończeniu pracy. Wielu z nich nie przeżyło. Cały projekt był ściśle tajny i tak naprawdę do dziś nie wiadomo wiele na ten temat. Jeszcze więcej kontrowersji wzbudza przeznaczenie tajemniczej willi. Podobno po zakończeniu wojny, naziści zatrzymywali się tutaj na operacje plastyczne, które były przeprowadzane w piwnicach domu. Następnie uciekali aż do Argentyny. Miejscowi opowiadają różne historie. Podobno w czasie wojny stacjonowały tutaj U-booty. Podobno pod willą znajdują się jeszcze 3 niezbadane dotąd kondygnacje. Nie wiadomo czy to wszystko jest prawda, jednak cała ta historia jest bardzo ciekawa. Gdy byłam tam 5 lat temu, to w willi mieszkał pewien pan, który za kilka groszy udostępniał ją do zwiedzania. Słyszałam, że jest plan, żeby to miejsce przerobić na hotel. Jakoś w to nie wierzę i mam nadzieję, że willa pozostanie jednak swego rodzaju muzeum.
I tym sposobem udało mi się opowiedzieć o wszystkich ważnych dla mnie atrakcjach Fuerteventury. Na wyspie jest jeszcze kilka punktów, których nie udało mi się odwiedzić lub celowo omijałam. Poczytajcie o nich w przewodnikach i sami zdecydujcie czy warto tam jechać. Jednak mam nadzieję, że po tym opisie już wiecie czy macie ochotę poznać tą wyspę czy nie. Jeśli aktywny wypoczynek wśród cudów natury Was urządza, to będziecie się tam czuć jak w domu. Jeżeli macie małe dzieci i właśnie zastanawiacie się nad kierunkiem ich pierwszych wakacji, to lepiej nie mogliście trafić. Czyste, puste i piękne plaże, bardzo przyjemne zoo i wszystko to, co napisałam powyżej sprawiają, że to miejsce jest wręcz stworzone na leniwe wczasy z dziećmi. Niemniej zdaję sobie sprawę z tego, że Fuerta nie jest dla wszystkich. Ci z Was, którzy lubią intensywnie zwiedzać lub imprezować, niech tą wyspę sobie odpuszczą. Jeśli lubicie zgiełk, to jedźcie na Teneryfę lub Gran Canarię. Jest tam dużo więcej atrakcji, dużo więcej ludzi i kurorty na miarę europejskich imprezowni. Ale o tym w następnym odcinku.
Różnica pomiędzy zimą, a latem to na prawdę wielkie zaskoczenie. Warto pojechać i się przekonać samemu :). Ja polecam Morro Jable, wille Wintera, Ajuy, Faro de Entallada oraz koniecznie Oasis Park i najpiękniejsza z plaż jakie w życiu odwiedziłem Sotavento. Nie należy zapominać też o plaży Cofete, miejsce na które można dostać się tylko terenówką. Jak na wyspę najmniej popularną wśród turystów z PL ja ją polecam chyba najbardziej.
OdpowiedzUsuń