Dziś pierwszy z cyklu postów na temat Wysp Kanaryjskich – coraz bardziej popularnego kierunku wyjazdów Polaków. W sumie nie jest to zbyt dziwne, ponieważ sezon trwa tam cały rok. Średnia temperatura to około 20-25 stopni. Nigdy nie jest chłodniej i raczej rzadko też zdarzają się prawdziwe tropikalne upały. Stąd nazywane są one wyspami wiecznej wiosny lub wyspami szczęśliwymi. Nie sposób się nie zgodzić. Piękne plaże, wspaniała pogoda, turkusowe wody Atlantyku, majestatyczne góry i tajemnicze lasy w połączeniu z urokliwymi miasteczkami, w których można się z przyjemnością zgubić dają naprawdę ciekawą mieszankę na wakacyjne przygody. Jeśli dodamy do tego doskonałą hiszpańską kuchnię połączoną z typową dla południowców mananą, to po tygodniu, dwóch spędzonych na Wyspach, człowiek zadaje sobie pytanie po co w ogóle wracał.
Na początek kilka słów o każdej wyspie, którą odwiedziłam. Za niedługo wrzucę kilka dobrych rad cioci cherimoyi na tematy okołowyspowe, a na koniec omówię każdą z wysp po kolei. Tak jak już wspomniałam nie będzie to żaden przewodnik. Wydawnictwo Pascal wydało doskonałą książkę na temat każdej z wysp i to wystarczy. Wszystkie moje wycieczki były planowane z tym przewodnikiem w ręce. Dlatego u mnie będziecie mogli poczytać o tym jak ja to wszystko widzę, dlaczego Tejeda zachwyciła mnie dużo bardziej niż Teror, Corralejo wolę omijać szerokim łukiem, a ryby jem w małych portach na końcu świata.
Do tej pory poznałam całkiem dobrze Fuertę, Gran Canarię i Teneryfę. Lanzarote zwiedziłam troszkę po łebkach, ale i tak wydaje mi się, że udało mi się wczuć się w klimat tej wyspy i wyłapać to, co w niej najpiękniejsze. Została mi jeszcze La Gomera, którą kiedyś odwiedzę przy okazji rewizyty na Teneryfie. Natomiast El Hierro, La Palmę i inne pomniejsze wysepki póki co to dla mnie nieodkryty ląd.
Do tej pory poznałam całkiem dobrze Fuertę, Gran Canarię i Teneryfę. Lanzarote zwiedziłam troszkę po łebkach, ale i tak wydaje mi się, że udało mi się wczuć się w klimat tej wyspy i wyłapać to, co w niej najpiękniejsze. Została mi jeszcze La Gomera, którą kiedyś odwiedzę przy okazji rewizyty na Teneryfie. Natomiast El Hierro, La Palmę i inne pomniejsze wysepki póki co to dla mnie nieodkryty ląd.
Fuerteventura to pierwsza z wysp, które odwiedziłam. Pustynny klimat, prawie zero deszczu, non stop piękne słońce, ale i dość silny wiatr. Fuerta znana jest przede wszystkim z cudownych plaż i każde słowo zachwytu nad nimi nie opisze choćby w połowie ich piękna. Trudno mi wskazać najpiękniejszą czy najciekawszą z Wysp Kanaryjskich. Ale gdybym miała zrobić konkurs na najbardziej klimatyczną i taką, do której mam największy sentyment, to Fuerta wygrywa. Nawet krytykowany wszem i wobec wiatr niczemu nie przeszkadza. Ba! On jeszcze piękniej opala i to tak w międzyczasie. Fuerteventura jest najcieplejsza i najbardziej słoneczna z całego archipelagu. Najstarsza i najmniej zaludniona. Słynie z przepysznych kozich serów. I z Willi Wintera – nazistowskiego inżyniera, który mieszkał tutaj w czasie II wojny światowej. Legenda głosi, że naziści przed skokiem do Argentyny, zatrzymywali się właśnie na Fuercie, żeby w podziemiach tajemniczej willi poddawać się operacjom plastycznym. Ta mroczna historia wpisuje się w klimat wyspy – surowej, wyludnionej, zagadkowej. Nie oszukujmy się, ma tu zbyt wiele do zwiedzania. Największym atutem wyspy są przepiękne widoki i plaże. Poza tym wiatraki, kozy, wiatr, zatoczki, szutrowe drogi, zakręty i jeszcze raz plaże – zapierające dech w piersiach. Jeśli szukacie świętego spokoju, trochę bliżej niż na końcu świata, to najpiękniej będzie właśnie na Fuercie.
Lanzarote leży najbliżej Fuerty, ale pod każdym względem się od niej różni. Ukochana wyspa Cesara Manrique’a, słynnego kanaryjskiego artysty, architekta, który wypromował architekturę totalną. Na tapetę wziął sobie całą wyspę. Jako aktywny ekolog, projektował Lanzarote w taki sposób, aby wszystkie sztuczne elementy współgrały z krajobrazem. Był wizjonerem. Dziś można podziwiać wiele „budowli” zaprojektowanych przez tego artystę. Na mnie największe wrażenie zrobiły Jameos del Agua – jaskinie, w których znajduje się między innymi w sala audytoryjna, egzotyczny ogród i muzeum. Trzeba pamiętać, że Lanzarote to jeden wielki wulkan, ziejący najprawdziwszym ogniem. Raj dla geologa. Dlatego znajduje się tutaj masa właśnie takich dziur i rozpadlin. Surowe, księżycowe krajobrazy przechodzą w żyzne pola czy plantacje winorośli. Warto to zobaczyć.
Teneryfa pod każdym względem jest naj. Największa, najbardziej znana, najbardziej zaludniona, ma najwięcej atrakcji, ale też jest niestety najbardziej skomercjalizowana. Jedyny kurort, który jeszcze nie jest plastikowy, to Los Gigantes, znajdujący się u podnóża ogromnych klifów schodzących do oceanu. Jeśli jesteście w stanie znieść zaczepiających Was na każdym kroku sprzedawców zegarków, jedzenia, perfum i innego chińskiego badziewia, to Teneryfa będzie dla Was znośna. Bo oprócz tego zgiełku jak na plaży w Egipcie, ta wyspa ma do zaoferowania naprawdę wiele. Piękne, choć czarne plaże, tak różne od tych fuerteventuriańskich, ale i tak wspaniałe. Majestatyczny Teide, którego szczyt widać z każdego zakątka wyspy, a przy dobrej pogodzie nawet z oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów Gran Canarii. Typowo kanaryjskie miasteczka z bielonymi domkami i uliczkami tak wąskimi i stromymi, że aż strach po nich jeździć samochodem. Południe jest wysuszone przez słońce, wręcz pustynne, idealne dla spragnionych plażingu turystów. Jadąc wgłąb wyspy i na północ, robi się coraz bardziej zielono, pojawiają się pachnące lasy sosnowe, pola uprawne, żyzne doliny. Aż nie do wiary, że się jest nadal na tej samej wyspie. Miliony zakrętów i dróżek prowadzą w najpiękniejsze zakątki – na zachodzie do miejscowości Masca, na wschodzie w góry Anaga. Widoki niezapomniane, wrażenia niesamowite. Teneryfa to też parki rozrywki, wspaniała miejska plaża w stolicy i naprawdę masa atrakcji. Tydzień to zbyt mało, żeby poznać ją całą.
Gran Canaria to już ostatnia wyspa, którą odwiedziłam. Wspomnienia są jeszcze bardzo świeże, bo raptem kilka dni temu wróciłam. I sama nie wiem co myśleć. Niby podobna do pozostałych, a jednak zupełnie różna. Z jednej strony największy na wyspach plastikowy kurort – Maspalomas. Z drugiej najpiękniejsze portowe miasto na całych Kanarach – Puerto de Mogan. Gran Canaria to wyspa kontrastów. Tu jest wszystko. Plaże, choć nie mogą konkurować z tymi na Fuercie, mają też swój urok. Co z tego, że większość z tych najpiękniejszych jest sztucznych. Nie przeszkadza nawet fakt, iż są absurdalnie małe. Nie da się przejść obok nich obojętnie. Góry, choć nie najwyższe, są chyba jeszcze piękniejsze niż te na Teneryfie. Jeśli lubicie klimat rodem ze Śródziemia, to tutaj go znajdziecie. Poza tym znowu masa typowo hiszpańskich miastuni wciśniętych w górskie wąwozy. Malownicza trasa 365 zakrętów może konkurować z drogą wgłąb wąwozu Masca na Teneryfie. Na Gran Canarii najmocniej czuć klimat początku kolonializmu i zamorskich wypraw pierwszych hiszpańskich odkrywców. Można liznąć nieco historii – tej wzniosłej, związanej z wielkimi odkryciami Krzysztofa Kolumba oraz tej krwawej i mrocznej, o której już niemal zapomnieliśmy. Niestety hiszpańscy konkwistadorzy zanim zniszczyli kulturę Majów, praktycznie zgładzili rdzennych mieszkańców Wysp Kanaryjskich – Guanczów. I tutaj, na Gran Canarii, najwięcej się o tym dowiecie.
No i jak, ciekawi dalszego ciągu?
Bardzo fajny tekst :) Również jestem fanką Wysp Kanaryjskich. To prawda, że każda jest inna i ma swój własny klimat. Fuerteventura ma najpiękniejsze plaże, Lanzarote - małą, białą architekturę, Teneryfa - piękne widoki i klify, a Canaria wszystkiego po trochu z innych wysp.
OdpowiedzUsuńDobrze powiedziane :)
UsuńBardzo ładny tekst. Gran Canaria to mix wszystkich pozostałych wysp. Super zdjęcia.
OdpowiedzUsuńTakie właśnie miałam wrażenie zwiedzając tą wyspę. I cieszę się, że odwiedziłam ją jako ostatnią, bo mogłam odnajdować w niej klimaty i krajobrazy pozostałych wysp.
Usuń