Tegoroczny długi weekend majowy
trochę skąpi nam słońca. Zgodnie z prognozami, 1 maja był piękny, iście
wakacyjny. Następnego dnia troszkę się pogoda popsuła, ale jeszcze się udało urządzić
grilla. Natomiast dziś już aura sprzyjająca wylegiwaniu się na kanapie. Na
szczęście udało mi się wyjechać z rodzinką na wycieczkę.
Nogi, a raczej koła samochodu, poniosły nas w góry, inne niż wszystko dookoła Pieniny. Odwiedzałam to miejsce już wielokrotnie, jednak ma w sobie taki urok, taką magię, że mogę tam wracać choćby co rok. Podobnie jak mój ukochany Ojców, Pieniny są bardzo klimatyczne, piękne i przyciągają mnie jak magnes. Kilka razy odwiedziłam Wąwóz Homole, wspięłam się na Trzy Korony i poszwendałam po innych urokliwych szlakach. Zaryzykuję stwierdzenie, że Pieniny są równie piękne jak Tatry. Unikalne pod względem geologicznym i przyrodniczym (tak, tak zwracam jeszcze uwagę na budowę i przypominam sobie tabelkę stratygraficzną, którą wkuwałam na studiach). Mimo dobrze rozbudowanej infrastruktury, miejscami surowe i dzikie, czyli takie jak lubię najbardziej.
Jednak tym razem, z uwagi na Taką Jedną
Najmniejszą, odwiedziliśmy najbardziej chyba oblegany i przemysłowy (eh, ta
tama) rejon Pienin – Niedzicę.
Ostatnio byłam tam, gdy Gagatek fikał
koziołki w moim brzuchu. Opłynęliśmy wtedy Zalew Czorsztyński, wspięliśmy się na zamek w
Niedzicy, a na koniec jeszcze skoczyliśmy do pobliskiej Szczawnicy na spacer i
oczywiście lody. Wycieczka naprawdę przyjemna, nietrudna (w końcu pokonała ją
ciężarówka) i przy pięknej pogodzie poprawiająca humor (chwiejny i kapryśny z
powodu hormonów) na długo.
W tym roku, tak jak już wspomniałam, postanowiliśmy na dłużej
zatrzymać się w samej Niedzicy. Jak już wreszcie dojechaliśmy po 4 godzinach
stania w korkach (jakoś umknęło mi, że nie tylko ja mam pomysł na wycieczkę) to
poszliśmy rozprostować kości na zaporę. Następnym punktem programu był zamek, a
na koniec zafundowaliśmy sobie krótki rejs po zalewie. A po drodze do domu
odwiedziliśmy ulubioną knajpkę w Krościenku, gdzie nawet długie czekanie na
obiad nie było aż tak denerwujące. Miały być jeszcze lody w Szczawnicy, ale
odpuściliśmy, bo i tak byśmy nie wcisnęli w siebie nic więcej.
Właściwie wycieczka do bólu
przewidywalna (dla doświadczonych włóczykijów wręcz nudna), równie odkrywcza
jak pójście na Wawel, będąc w Krakowie. To po co o tym osobny post? A po to,
żeby po raz kolejny udowodnić, że z półtorarocznym dzieckiem można spędzić
naprawdę ciekawy i miły dzień. I nie ma co się zasłaniać brakiem kondycji
(tutaj była niepotrzebna), trudnościami logistycznymi (wózek, klamoty dziecka i
sam maluch naprawdę nie są przeszkodą) ani niczym innym. Moja majowa wycieczka
to propozycja dla każdego przeciętnego rodzica, który cały tydzień spędza za
komputerem, a w weekend chce rozprostować kości i pooglądać coś innego niż
kolegów przy biurku obok. Zakwasy Wam
nie grożą, za to przyjemny i miły reset w miejscu, które na pewno odwiedzicie
jeszcze nie raz. A bardziej doświadczeni globtroterzy też mogą się dobrze tam
bawić, może tylko wybiorą mniej oblegane szlaki, bo takich w Pieninach jest sporo.
Na koniec uwaga do wszystkich
rodziców. Błagam Was, zastanówcie się dobrze nad ubiorem własnego dziecka na
taką wycieczkę (i na co dzień również). Naprawdę nie trzeba zakładać dzieciom grubego
swetra, kurtki i wełnianej czapy, gdy sami jesteście ubrani w krótkie spodenki
i koszulkę. O wiele gorzej jest przegrzać dziecko, które się od razu zapoci. I wbrew pozorom szybciej się przeziębi, niż gdyby troszeczkę zmarzło.
Na naszej wycieczce spotkaliśmy mamę, która sama paradowała w spodniach ¾ i japonkach, a dziecko ubrała w ZIMOWY kombinezon. Było 23°C, zero wiatru i bardzo przyjemne słońce. Nie wyobrażam sobie jak to biedne dziecko się czuło, ale było mi go żal.
Dlatego apeluję o trochę rozsądku. Ja stosuję z powodzeniem zasadę, że gdy dziecko jest leżące to zakładam jedną warstwę więcej niż sobie, a gdy już śmiga, to ubieram tak samo jak siebie. Jedynie przy mocnym słońcu i wietrze zakładam czapkę. Robię tak od urodzenia Gagatka i nie boję się, że czasem zmarznie troszkę czy ma zimne rączki. Wtedy nakładam sweterek czy cienką kurtkę, ale nigdy nie ubieram czegoś na wszelki wypadek. Myślę, że dzięki temu katar to u nas rzadkość.
Jeśli nie jesteście pewni jaki strój będzie dobry, to lepiej dodatkową bluzę wziąć do ręki i założyć dziecku, gdy mu będzie zimno. Jeśli nadal Was nie przekonałam to przypomnijcie sobie jak się czujecie, gdy musicie wytrzymać dzień cali spoceni i zgrzani. Taki właśnie komfort fundują dzieciom rodzice, którzy sami zakładają koszulkę i szorty, a swoje pociechy wbijają w kurtki i ciepłe buty, żeby przypadkiem nie zmarzły.
Na naszej wycieczce spotkaliśmy mamę, która sama paradowała w spodniach ¾ i japonkach, a dziecko ubrała w ZIMOWY kombinezon. Było 23°C, zero wiatru i bardzo przyjemne słońce. Nie wyobrażam sobie jak to biedne dziecko się czuło, ale było mi go żal.
Dlatego apeluję o trochę rozsądku. Ja stosuję z powodzeniem zasadę, że gdy dziecko jest leżące to zakładam jedną warstwę więcej niż sobie, a gdy już śmiga, to ubieram tak samo jak siebie. Jedynie przy mocnym słońcu i wietrze zakładam czapkę. Robię tak od urodzenia Gagatka i nie boję się, że czasem zmarznie troszkę czy ma zimne rączki. Wtedy nakładam sweterek czy cienką kurtkę, ale nigdy nie ubieram czegoś na wszelki wypadek. Myślę, że dzięki temu katar to u nas rzadkość.
Jeśli nie jesteście pewni jaki strój będzie dobry, to lepiej dodatkową bluzę wziąć do ręki i założyć dziecku, gdy mu będzie zimno. Jeśli nadal Was nie przekonałam to przypomnijcie sobie jak się czujecie, gdy musicie wytrzymać dzień cali spoceni i zgrzani. Taki właśnie komfort fundują dzieciom rodzice, którzy sami zakładają koszulkę i szorty, a swoje pociechy wbijają w kurtki i ciepłe buty, żeby przypadkiem nie zmarzły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowych proszę o wpisanie w treści komentarza imienia. Będzie łatwiej nawiązać rozmowę.