Zbliżają się wakacje. Pewnie większość z Was wyjedzie nad morze, za granicę, w góry, gdziekolwiek. Ja niestety mam już tegoroczne wczasy za sobą. Pozostały mi piękne wspomnienia, wiele cennych doświadczeń, masa zdjęć. Poza tym udowodniłam sobie i kilku innym osobom, że z dziećmi można się świetnie bawić na wyjeździe i w niczym one nie przeszkadzają. Pisałam o tym już w osobnym poście. I nie będę już się powtarzać, żeby nie przynudzać.
Jednak gdy słońce coraz mocniej przypieka, a w pracy tematem nr 1 powoli staje się to kto gdzie w tym roku jedzie, to zaczęłam sama wspominać mój niedawny urlop i siłą rzeczy już planuję kolejny. Pamiętam, że przed wakacjami martwiłam się o kilka rzeczy – czy Gagatek zniesie dzielnie lot, czy będzie chciała spać w hotelowym łóżeczku, czy zabrałam wystarczająco dużo ubrań, pieluch i innych klamotów. Ale najmocniej zastanawiałam się jak ogarniemy temat jedzenia. Z kilkuletnim dzieckiem jest łatwiej, bo powie na co ma ochotę, a w hotelowym bufecie zawsze znajdzie się coś, co zje. Oczywiście mówię tutaj o dzieciach normalnie jedzących, nie o niejadkach, z którymi niestety problem jest nie tylko w wakacje.
Nie oszukujmy się, wyżywienie 15stomiesięcznego dziecka w hotelu może być wyzwaniem. Ja poszłam na skróty i wykupiłam wczasy All inclusive. Gdybym pojechała do Grecji, Chorwacji albo do Polski to pewnie wzięłabym opcję bez jedzenia i sama szykowałabym posiłki, ale wtedy szukałabym zamiast hotelu jakieś apartamenty lub pokoje gościnne. Jednak na pierwszy tak daleki wyjazd z dzieckiem wolałam zdecydować się na najbezpieczniejszą i najbardziej wygodną opcję – wczasy z biurem podróży we wspomnianej wersji AI. I tutaj zaczęło się kombinowanie – wziąć wszystko z domu czy zdać się na miejscowe przysmaki? Postawić na słoiczkowo-kaszkowe jedzenie czy może wybrać coś z menu restauracji hotelowej? Oczywiście rzeczywistość zweryfikowała moje obawy i (tutaj muszę się przyznać) wymysły, bo wykombinowałam sobie, że kupię gotowe obiadki na każdy dzień i będę karmić Córeczkę tym właśnie. Naczytałam się, że miejscowe „słoiczki” mają inny smak i nasze polskie dzieci nie bardzo je lubią. Nakupiłam też chrupek, kaszek, kleików, przekąsek, batoników Hippa. Tak zaopatrzona zaczęłam pakować walizki. Mój mąż co 5 minut przypominał mi, że wydziwiam i że biorę to wszystko niepotrzebnie. Ja jednak niezrażona pięknie pakowałam wszystko w woreczki, siateczki. Moje plany zweryfikowała waga, która wskazała 10 kg nadbagażu. Nie chcąc słono zapłacić na lotnisku, wyjęliśmy wszystko, bez czego byśmy się obyli. Oczywiście słoiki wyeliminowaliśmy jako pierwsze. Tak się rozpędziliśmy, że jeszcze zostało kilka kilo zapasu, które szybko wypełniliśmy dopakowanymi w ostatniej chwili szpargałami.
Dziś już wiem, że w naszym przypadku jedzenie słoiczkowe byłoby zupełnie nietrafionym pomysłem. W ogóle nasza Córka bardzo krótko jadła te wszystkie gotowe zupki i dania. Po prostu ich nie lubiła. Gdy zaczęłam jej gotować sama (a było to po kilku tygodniach próbowania Gerberów) to okazało się, że wcale nie jest niejadkiem. Po prostu woli domową kuchnię. Jednak to jest temat na oddzielnego posta.
Wracając do jedzenia hotelowego to muszę przyznać, że przez ten tydzień menu mojej Córeczki nie było najzdrowsze, zbilansowane i różnorodne. Ale przeżyła. Poza tym nauczyła się, że nowe smaki mogą być ciekawe i teraz bez strachu próbuje to, co jej przyrządzę. No i ja wyluzowałam trochę, bo wcześniej bałam się jej podać coś, bo może zaszkodzić, bo będzie ją bolał brzuszek, bo dostanie uczulenia. Jednak po mieszance zupy gulaszowej, frytek i ostrej musztardy stwierdziłam, że to były moje paranoje. Patrząc jak zajada się paluszkami rybnymi wpadłam na pomysł, że w domu mogę jej przyrządzić coś podobnego, zamiast zmuszać do gotowanego na parze fileta. Dzięki temu dziś je rybę w każdej postaci i nie wybrzydza. Podobnie jest z mięsem i jogurtem, które nie były do tej pory przysmakiem. Po prostu wcześniej chcąc dawać Córeczce jak najzdrowsze i najlepsze produkty zapominałam, że jest dzieckiem i że ma w nosie gotowane warzywa i pierś z indyka, które choćby miały nie wiem ile witamin i białka, to przegrywają ze smażoną rybką i frytkami. Oczywiście nie znaczy to, że od wyjazdu stołujemy się z Córką w McD. Chodzi o to, że zweryfikowałam troszkę moje sposoby na przekonanie jej do niektórych potraw.
Dlatego jeśli głowicie się czy Wasze dzieci będą chodzić głodne na wakacjach albo czy będą objadać się słodyczami i fastfoodami, to wyluzujcie trochę. W menu restauracji hotelowych znajdzie się zawsze coś odpowiedniego dla Waszych pociech, o ile przymkniecie oko na drastyczny spadek ilości zjadanych warzyw. Nic im się nie stanie przez tydzień, dwa takiej diety, a po powrocie nie wejdzie im w nawyk zaczynanie dnia od smażonych naleśników ze słodkim sosem i lodami. I powstrzymajcie się od targania gotowych dań słoiczkowych. I tak ich nie zużyjecie, bo dzieci ich nie zjedzą mając do wyboru świeże potrawy. A zawsze wśród gofrów i ciastek można przemycić owoce, których w Polsce akurat nie ma, albo jakieś grillowane warzywo.
I ostatnia kwestia. Macie jedyną niepowtarzalną okazję, żeby choć na chwilę przestać myśleć o tym co zrobicie na obiad, co na kolację. Po prostu idziecie do restauracji i wybieracie. Dlatego dzieciom też dajcie szansę na cieszenie się tym wyborem. Niech próbują wszystkiego, niech jedzą rzeczy, których w domu nie mają szansy skosztować. Jeśli zobaczą, że godzicie się na to, że mają wybór, to chętniej w przyszłości sięgną po coś innego, zdrowszego i pełnowartościowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Anonimowych proszę o wpisanie w treści komentarza imienia. Będzie łatwiej nawiązać rozmowę.